Langwedocja - 06.2011

Podróż przemienienia

 Pewnego dnia, jeszcze w 2010 roku, zadzwoniła do mnie przyjaciółka - psychoterapeutka, byśmy wspólnie zorganizowały jesienną wyprawę do Francji, śladami Marii Magdaleny, Graala i katarów dla kobiet z grupy rozwojowej, którą prowadziła w swoim Ośrodku Rozwoju i Psychoterapii. Po zebraniu sporej grupy osiemnastu kobiet, w wieku od dziewiętnastu do pięćdziesięciu ośmiu lat, ruszyłyśmy w chłodny czerwcowy poranek w stronę Francji. Dwa dni wcześniej złapałam mocne przeziębienie, więc wyjechałam pełna obaw, jak poradzę sobie jako tłumaczka i pilotka z ostrym zapaleniem gardła, podwyższoną temperaturą i nieustannym katarem.

W Pireneje jechałyśmy przez Owernię, gdzie zatrzymałyśmy się w Le Puy-en-Velay, by w tamtejszej katedrze zobaczyć jedną z czarnych madonn, w jakie obfituje ten region. Jest dużo hipotez, dlaczego madonna i dzieciątko są czarne jak smoła. Jedni naukowcy wiążą  te przedstawienia z posągiem Izydy z Horusem, inni nawiązują do legendy o Marii Magdalenie, która po ucieczce z Izraela miała schronić się we Francji, gdzie urodziła syna Jezusa, jeszcze inni do indoeuropejskich mitów o Wielkiej Bogini. W każdym razie owych madonn jest mnóstwo, a dwie z nich znajdują się również w Polsce i na Litwie (to... Matka Boska Jasnogórska i Ostrobramska). Madonnę z Le Puy stroją niestety w ohydne sukienki, w których wygląda jak kangurzyca z małym kangurzątkiem w kieszonce.

 Akurat w katedrze odbywała się zmiana ohydnej pistacjowej sukienki, na białą, nieco mniej szpetną. Zakonnica wspięła się na krzesło, zdjęła korony z głów Marii i dzieciątka, potem uwolniła ich z sukienki, a następnie założyła im białą szatkę i nowe złote korony, w formie kwiatowych wieńców. Wszystko to wyglądało bardzo zabawnie.

Niestety, było znacznie mniej zabawnie, gdy zeszłyśmy z góry, spod katedry na placyk, gdzie zostawili nas kierowcy i okazało się, że mój telefon został w... busie, który odjechał na jakiś odległy parking. Tylko ja miałam do nich telefon i po zwiedzaniu miałam zadzwonić, by po nas podjechali. Zaczęłyśmy wydzwaniać do Polski, by w Internecie ktoś znalazł stronę naszej firmy przewozowej i telefon do właściciela. Szczęśliwie był on pod telefonem, więc podał nam numer do kierowcy, który zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że od godziny drżymy z zimna i deszczu na placyku, gdzie byłyśmy z nim umówione. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, ale do Font Romeu zajechałyśmy późną nocą.

Pierwszy dzień pobytu w Pirenejach nie zapowiadał się ciekawie. Obudziłam się bardzo chora, z wysoką temperaturą, strasznym bólem gardła i mocnym katarem. Miałam nadzieję, że zażywany antybiotyk szybko postawi mnie na nogi, ale po dwudniowej podróży byłam zupełnie wykończona i zupełnie nie miałam ochoty na cokolwiek. Na szczęście tego dnia wyjeżdżałyśmy na zwiedzanie dopiero po godz. 12, bo kierowcy musieli przestrzegać europejskich przepisów i odpocząć po dwudniowej podróży. Tak więc dzięki zabiegom przyjaciółki jakoś doszłam do siebie i pojechałam do Saint Martin du Canigou, przepięknego X-XI- wiecznego opactwa w sercu Pirenejów.

Po czterdziestominutowym podejściu dotarłyśmy do opactwa, po którym oprowadzała nas niesamowita siostrzyczka ze zgromadzenia, które opiekuje się tym zespołem klasztornym. To zgromadzenie obejmuje zakonnice, zakonników i osoby świeckie, które poczuły potrzebę odosobnienia w ciszy klasztoru. Prawdę mówiąc, chętnie bym tam została na dłużej, zajmując się choćby plewieniem ogrodu albo oprowadzaniem turystów z Polski. O dziwo, miałam tylko jedną chwilę osłabienia podczas godzinnego tłumaczenia i prawie bezustannie zatkane uszy z powodu kataru. Niestety, zabrakło już czasu, by pojechać do następnego opactwa, u stóp Pirenejów, które mieliśmy w planie - Saint Michel de Cuxa.

Trzeciego dnia pobytu w Pirenejach pojechałyśmy do Rennes-les-Bains i Rennes-le-Chateau. Rennes-les-Bains to uzdrowisko znane ze źródeł leczniczych, lecz naszą grupę interesowało tam źródło Marii Magdaleny, Fontanna Miłości i Fotel Izydy. Rennes w ogóle jest mocno związane z postacią Marii Magdaleny - np. kościół w Rennes-le-Chateau jest właśnie pod jej wezwaniem, co jest bardzo rzadkie, bo Kościół raczej jej nie promuje. Nawet nie wiedziałyśmy, jak znaleźć te miejsca, bo w Internecie były tylko zdjęcia, bez wskazówek dojazdu. Na szczęście na miejscu była tablica informacyjna ze szlakami turystycznymi, które zresztą istniały tylko wirtualnie, bo w terenie po prostu ich nie było. Tak więc te miejsca znalazłam porównując jedynie zdjęcia z tablicy z tym, co można było zobaczyć z drogi. Jeszcze ciekawiej było z Fotelem Izydy - jakiś urzędnik biurowy, który jeszcze pracował po godz. 12, poinformował nas, że w okolicy jest dziwna skała, którą jednak nazywają Fotelem Diabla, a nie Izydy. Tym sposobem pradawny kamienny tron, związany z wierzeniami o Izydzie przekształcił się w Fotel Diabla. W Europie mamy silne tendencje, by wszystko, co związane jest z kobiecością, przypisywać diabłu i grzechowi.

Prawie niewidoczną ścieżynką, wijącą się wśród chaszczy, zeszłyśmy do rzeczki, o nazwie Blanque, gdzie pod wielką wapienną skałą biło źródło Marii Magdaleny.  Natychmiast rozebrałyśmy się do kostiumów kąpielowych, rozpoczynając ablucje i wodne rytuały oczyszczające. Potem, tylko dzięki mapie regionu, kupionej jeszcze w Polsce, udało nam się odnaleźć miejsce, gdzie potok Sals, o lekko słonej wodzie łączy się ze słodkowodnym potokiem Blanque, tworząc miejsce zwane Fontanną Miłości. Tam wodne rytuały trwały tak długo, że zabrakło już czasu, by wspiąć się na wzgórze i zasiąść w Fotelu Izydy. Prawdę mówiąc, był wtedy wielki upał, więc podchodzenie pod górę nie spotkało się z entuzjazmem.

Po krótkim pikniku, ze sporym opóźnieniem, pojechałyśmy do Rennes-le-Chateau, do kościoła księdza Saunièra. Ta miejscowość znana jest głównie dzięki książce "Święty Graal, święta krew" M. Baigneta, R. Leigha i H. Lincolna, na podstawie której D. Brown napisał "Kod Leonarda da Vinci". Jest intrygująca przez średniowieczny kościół pod wezwaniem Marii Magdaleny (IX-XII w.), odnowiony pod koniec XIX. w. przez lokalnego proboszcza, Berengera Saunièra, z jego własnych środków.

Do dzisiaj nie wiadomo, kto finansował tę renowację ani budowę willi Betania czy też wieży Magdala. Są spekulacje, że pieniądze pochodziły od tajnych stowarzyszeń religijnych lub, że ksiądz odkrył... skarb. Zresztą podczas wykopalisk prowadzonych przez Saunièra odkryto wiele interesujących znalezisk, np. kolumnę z czasów karolińskich, wydrążoną w środku, która podobno zawierała jakieś relikwie, drewnianą tralkę, również wydrążoną, zawierającą rzekomo jakieś pergaminy. Te wszystkie tajemnice badacze wiążą z legendą św. Graala i Marii Magdaleny. Uważają, że Saunière ukrył klucz do tajemnicy właśnie w kościele: faktycznie, inicjały imion świętych, których figury znajdują się po obu stronach kościoła (niestety, szpetne), czytane w kształcie litery "M" (jak Magdalena), tworzą słowo "Graal" (św. Germaine, Roch, Antoni Padewski, Antoni Pustelnik i Łukasz ewangelista).  Również figura Asmodeusza, umieszczona  przy wejściu do kościoła, jakiej nigdzie więcej nie spotkałam, wskazuje różne miejsca z okolic Rennes. Muszla z wodą święconą z inicjałami B.S. odsyła do tzw. Kropielnicy lub Fontany Miłości, utworzonej u zbiegu potoków Blanque i Sals; palce jego prawej dłoni tworzą koło, a niedaleko Fotelu Diabla, w Rennes-les-Bains istnieje źródło zwane Źródłem Koła. Diabeł opiera pięć palców lewej dłoni na kolanie, co wskazuje na pewna datę.  Po francusku cinq + genou (pięć + kolano) brzmi jak saint Genou (święty Genou), czyli 17 stycznia, dzień śmierci Marie de Nègre, związanej z tajemnicą księdza Saunièra. Podobno zakodowana inskrypcja na jej kamieniu nagrobnym była kluczem do fortuny proboszcza. Diabeł wygląda, jakby siedział - otóż nad Rennes-les-Bains znajduje się kamień zwany Fotelem Diabla (czy też Izydy), który służył prawdopodobnie do rytuałów słonecznych. 

Jeden niewielki kościołek, a ileż sekretów i tajemnic! W dodatku, gdy schodziłyśmy już na parking, zachwyciła mnie pewna góra, którą zauważyłam w prześwicie między drzewami. Zrobiłam jej zdjęcie i dopiero oglądając je po powrocie do Polski odkryłam, że była to góra Bugarach, kryjąca przeróżne tajemnice. W każdym razie jest tam bardzo silne promieniowanie magnetyczne, rozładowujące telefony komórkowe, baterie w aparatach fotograficznych i nie żyją tam żadne zwierzęta. Według legend, góra kryje jakiś skarb (być może nawet skarb katarów, wyniesiony podczas oblężenia z Montségur) albo jest ukrytym wejściem do innych światów.

Kolejny dzień naszej wyprawy był już związany z katarami. Najpierw musieliśmy dojechać krętymi górskimi drogami do Ornolac - Ussat-les-Bains, gdzie znajdują się interesujące nas groty. Przed wyjazdem jeszcze nie miałam potwierdzenia od naszego przewodnika i obawiałam się, że będziemy musiały same do nich dotrzeć, co nie byłoby takie proste, bo te małe jaskinie nie są udostępniane do zwiedzania, a więc nie ma o nich żadnych informacji. Na szczęście przewodnik się odnalazł. Był to Christian, przewodniczący stowarzyszenia "Les Amis du Sabarthez", które stara się o odrodzenie i rozpropagowanie idei katarskich, znaleziony dzięki siatce znajomych.  

Ornolac leży w krasowej Dolinie Ariège, której wapienne masywy są podziurawione grotami jak szwajcarski ser. W dodatku ciągną się one na wielu poziomach całymi kilometrami oraz często łączą się ze sobą, jak np. grota Lombrives z grotą Niaux i Sabart, tworząc podziemny labirynt o długości 39 km! 

Najpierw poszliśmy do grot zwanych Kościołami, gdzie w średniowieczu gromadzili się katarzy na swoje spotkania i rytuały. Przewodnik wprowadził nas w religię katarów, opartą na dualizmie pomiędzy duchem a materią, Bogiem a Szatanem, Dobrem a Złem. Katarzy, którzy sami nazywali się po prostu Chrześcijanami lub Dobrymi Ludźmi, żyli w ascezie pierwotnego Kościoła, wyrzekając się dóbr materialnych oraz relacji seksualnych. Do tego ruchu należeli zarówno arystokraci, jak i mieszczanie czy też chłopi, którym nie podobało się rozpasanie i doczesna władza ówczesnego Kościoła.

Miałam duże problemy z usłyszeniem i przetłumaczeniem tego, o czym opowiadał nam Christian, bo z powodu kataru znowu miałam zupełnie zatkane uszy i jedynie jednym uchem wyławiałam jego słowa. Weszliśmy do groty święcąc sobie latarkami, wspięliśmy się do jej najwyższego punktu, pod latarnię, czyli otwór wpuszczający odrobinę światła słonecznego. Miał on kształt katarskiego trójkąta, w którym wyraźnie rysowały się trzy elementy: głowa, serce i ciało, przez które dociera do człowieka boskie światło. Tam właśnie zgasiliśmy latarki i przez kwadrans siedzieliśmy w ciszy i ciemnościach, pozwalając, by ta odrobina światła z zewnątrz dotarła do naszych serc, głów i ciał. Potem przeszliśmy do innej części groty, gdzie nie docierał ani jeden promień światła i znowu pozostaliśmy przez kwadrans w zupełnej ciszy i ciemnościach, które pozwalały na wsłuchanie się w głos własnej duszy. O ile wejście do groty było szerokie i wygodne, to wyjście miało formę wąskiej szczeliny, przez którą prześwitywało dzienne światło.

Po pikniku w plenerze wyjechaliśmy śmieszną turystyczną kolejką pod grotę Lombrives, jedną z największych w Europie, w której przebywali już ludzie w czasach neolitu. Niestety, nie ma w niej żadnych rysunków naskalnych, jak np. w grocie Niaux, ale ma dwie potężne komory - "Katedrę", o wysokości 100 m, mogącą pomieścić w sobie paryską Notre-Dame oraz "Imperium Szatana", trzy-czterokrotnie większą, do której prowadzi jedynie wielogodzinna trasa. Było niesamowite, gdy momentami szło się wąskim, ciasnym i niskim korytarzem, który nagle dochodził do potężnej "katedry". Poza tym ogromne wrażenie robiło podejście pod próg, prowadzące na jeden z siedmiu poziomów, z pięknymi naciekami skalnymi ("Mamut", "Grobowiec Pireny"), aż do niewielkiego jeziorka, gdzie kończyła się zwykła turystyczna trasa. Dalej można już wędrować jedynie ze speleologiem, oświetlając sobie drogę latarką i spuszczając się w 80. metrowy szyb, by dotrzeć na inne poziomy. Według miejscowych przekazów, w czasach krucjaty przeciw Albigensom za progiem schroniła się cała katarska wieś. Ponieważ najeźdźcy nie mogli się tam dostać, bo uciekinierzy wciągnęli za sobą drabiny, więc wejście za próg ... zamurowano, skazując kilkuset ludzi na śmierć głodową. Gdy kilka wieków później odmurowano wejście, znaleziono tam faktycznie mnóstwo ludzkich kości, które obecnie rozpadają się gdzieś na dnie muzealnych magazynów Tuluzy i Albi. 

Po zwiedzeniu groty, Christian miał nam dać koncert średniowiecznych pieśni, akompaniując sobie na fletni Pana. Gdy już zeszliśmy z progu, nagle zgasło światło. Okazało się, że na zewnątrz była gwałtowna burza, która uszkodziła linię energetyczną. Tak więc zostaliśmy w zupełnych ciemnościach w ogromnej sali "Katedry" i w takim ogromnym skupieniu mogłyśmy wysłuchać przejmujących starych pieśni. Co ciekawe, zupełnie żadna z nas nie wpadła w panikę. Wręcz uznałyśmy to za dalszy ciąg "wtajemniczenia" z groty Kościołów i byłyśmy szczęśliwe, że właśnie nam zdarzył się taki przypadek. Na szczęście miałyśmy ze sobą latarki, więc wyjście z groty nie było zbyt uciążliwe. Gdy już wyszliśmy na zewnątrz, było to  jak przejście do zupełnie innego świata - po chłodzie jaskini przywitał nas pełen wilgoci upał, po ciemnościach - ostre światło błyskawic, po ciszy - grzmot piorunów... Niesamowite doświadczenie, zupełnie niemożliwe przy zwyczajnym, turystycznym zwiedzaniu.

Następnego zimnego i pochmurnego poranka znowu ruszyłyśmy w kierunku Ornolac, a mnie, podobnie jak poprzedniego dnia, kompletnie zatkało uszy przy zmianach ciśnienia. Po drodze chmury się rozwiewały, wyłaniały się oświetlone słońcem Pireneje. Niestety, po przejechaniu tunelu znowu wróciliśmy do krainy mgieł, chmur i zimna. W Ornolac zaczęłyśmy od wizyty w domu Antonina Gadala, w którym mieszka nasz przewodnik Christian.   

Gadal był pierwszym Francuzem, który zaczął zbierać i publikować materiały na temat katarów oraz ich wierzeń. Christian kontynuuje jego dzieło w utworzonym przez siebie Muzeum Gadala, w którym zgromadził mnóstwo książek dotyczących kataryzmu, zresztą nie tylko. Pokazał nam, m.in. polskie śpiewniki, które zostawił tam polski żołnierz walczący we Francji podczas drugiej wojny światowej. Zanuciłam mu pierwszy wers "Bóg się rodzi", bo akurat na tej stronie otworzył mi się śpiewnik i wszystkie kobiety podchwyciły tę kolędę. Po chwili śpiewałyśmy ją pełnym głosem, jak podczas pasterki. To było zupełnie spontaniczne i niespodziewane.

Później pojechaliśmy na płaskowyż Sem, gdzie znajduje się granitowy "dolmen". Według naukowców, jest to "tylko" głaz narzutowy, przywleczony tam przez lodowiec, lecz radiesteci wyczuwają w tym miejscu olbrzymie źródło promieniowania. Uważają, że jest to miejsce połączenia energii kosmicznej oraz energii telurycznej (Ziemi). Inne podobne miejsca, w których byłyśmy w czasie tej podróży, to Saint Martin du Canigou i Montségur. Dzięki oddziaływaniu tej energii, człowiek przechodzi na wyższe wibracje, mniej związane z materią, a bardziej z duchem. Coś w tym jest, bo ja - zakupoholiczka - straciłam we Francji zupełnie chęć na jakiekolwiek zakupy (oprócz książek i reprodukcji) oraz odrzucało mnie od kolorowych pism dla kobiet. Pod tym dolmenem urządziliśmy sobie piknik i tylko żałuję, że było tak pochmurno i mgliście, bo na zdjęciach znalezionych w Internecie jest tam po prostu nieziemsko!    

Po pikniku pojechaliśmy pod Montreal-de-Sos, górę, na której w średniowieczu wznosił się zamek hrabiów z Foix. Niestety, pozostały z niego tylko marne ruiny, ale prowadzone w nich od 2001 r. wykopaliska pozwoliły na odkrycie mnóstwa średniowiecznych przedmiotów, w tym również płytek łupkowych z wygrawerowanymi rysunkami oraz tekstem w języku okcytańskim. Góra była cała we mgle, więc podchodziliśmy gęsiego, bardzo ostrożnie, by się nie pogubić, zaglądając po drodze do Groty Kobiet, w której gromadziły się wyznawczynie kataryzmu. Nagle z tej mgły zaczęły wyłaniać się dziwne zwierzęta - okazało się, że to muły, którymi zwożony jest na dół urobek archeologów. Schodząc z góry, zatrzymaliśmy się przy grocie z naskalnym rysunkiem wykonanym ochrą i węglem, na którym badacze dopatrują się symboliki związanej z Graalem - pateny, włóczni i kielicha. Co do Graala, to jest na jego temat mnóstwo legend i teorii - według najpiękniejszej był to kielich wyrzeźbiony w szmaragdzie, który wypadł z trzeciego oka zbuntowanego anioła Niosącego Światło, czyli Lucyfera, gdy był strącany z Nieba przez rozgniewanego Boga. I do tego właśnie kielicha została zebrana krew Chrystusa po jego ukrzyżowaniu. Graal miał więc moc uzdrawiania i liczni rycerze arturiańscy ruszyli na jego poszukiwanie po tym, gdy ukazał się Percewalowi, a on nie był zdolny do zadania pytania, które uzdrowiłoby kalekiego Króla-Rybaka, goszczącego go owej nocy. Legenda była tak silna, że w XIX w. Wagner napisał operę "Parsival", a w XX w. niejaki Otto Rahn przybył w Pireneje, by szukać Graala na polecenie samego Hitlera. Nie mówiąc już o dzielnym Amerykaninie, Indianie Jonesie, któremu udało się odnaleźć Graala.

Ostatnim punktem programu z Christianem była wizyta w grocie Betlejem, która była grotą inicjacyjną katarów. Jest w niej wielki głaz w formie stołu, na którym Doskonali kładli chleb i biblię. Christian również wyjął z plecaka pół bochenka chleba, położył go na ściereczce, a obok otworzył Pismo św. na początku Ewangelii św. Jana. Miałyśmy dreszcze, gdy w półmroku czytał po francusku prolog, a ja tłumaczyłam go werset po wersecie: "Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. A w nim było życie, a życie było Światłością ludzi, a Światłość w ciemności święci i ciemność jej nie ogarnęła (...) Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi."

Potem ustawił się w pentagramie wykutym w ścianie groty, by zademonstrować, jak przebiegała inicjacja Katarów do wtóru recytowanej głośno modlitwy "Ojcze nasz". Na skutek moich zatkanych uszu zdarzyło się tam zabawne nieporozumienie. Christian opowiadał, że gdy Doskonali spotykali swoich braci w wierze, życzyli im, by Bóg doprowadził ich do szczęśliwego kresu („Que Dieu vous mène à une bonne fin”). Niezbyt dobrze dosłyszałam i przetłumaczyłam to zdanie, by Bóg doprowadził ich do Dobrej Kobiety („Que Dieu vous mène à une Bonne Femme”). Naszym paniom tak spodobało się to życzenie, że nie miałam serca, by sprostować pomyłkę, gdy chwilę później zorientowałam się, jaką bzdurę powiedziałam. Widać tak miało być.

A na koniec stanęliśmy w kręgu, Christian odłamał kawałek chleba i podał dalej bochenek. Każda z nas odłamała kawałek dla siebie i jadła go w milczeniu. Nigdy tak nie przeżywałam aktu komunii, jak tego dzielenia się chlebem w grocie. Na zakończenie zaśpiewałyśmy jeszcze raz Christianowi kolędę "Bóg się rodzi", w podziękowaniu za to wszystko, co dzięki niemu przeżyłyśmy. Wszak była to grota Betlejem.

Do Collioure miałyśmy pojechać ostatniego dnia pobytu w Pirenejach, żeby zrelaksować się przed podróżą powrotną, ale zmieniłyśmy nieco plany. Mimo niezbyt zachęcającej pogody wybrałyśmy się jednak nad morze. Owszem, miało być powyżej 20 stopni, ale wiał silny wiatr, toteż wiadomo było, że nic nie wyjdzie z plażowania. Tak więc tylko pospacerowałyśmy po klifie i nawet nie rozłożyłyśmy ręczników, nie mówiąc już o kąpieli.

Collioure jest pięknym, średniowiecznym miastem, znanym już w epoce Wizygotów (VII w.), położonym nad zatoką wybrzeża zwanego Côte Vermeille. Królewski zamek należał kolejno do hrabiów Roussillon, Templariuszy, króla Aragonii, króla Majorki, by wreszcie przejść w ręce króla Francji. Po drugiej stronie zatoki, naprzeciw zamku, wznosi się kościół Notre Dame des Anges (Matki Bożej od Aniołów) z piękną dzwonnicą, otoczoną z trzech stron morzem, która w średniowieczu była latarnią morską. Zresztą to jedyny średniowieczny element tego kościoła, bo w XVII wieku oryginalny budynek został zburzony na rozkaz Vaubana, który fortyfikował różne królewskie miasta i nie przejmował się zabytkami. Na jego miejsce wybudowano nowy kościół w stylu gotyku śródziemnomorskiego. Niestety, wnętrze ma wystrój barokowy, którego nie trawię, więc długo w nim nie zabawiłam.

Collioure przypomina muszlę św. Jakuba, której centralna część schodzi płasko nad samo morze, strzeżona z jednej strony przez zamek, a z drugiej przez kościół, natomiast po bokach wspina się na wzgórza, które spadają ostrym klifem do morza. To jedno z najpiękniej położonych nadmorskich miast, jakie widziałam. Nic więc dziwnego, że zawsze było Mekką artystów, którzy namiętnie go malowali.  Ponieważ podczas tego wyjazdu po prostu odrzucało mnie od sklepów, więc gdy reszta grupy buszowała po butikach, włóczyłam się samotnie po starym miasteczku, zachwycając się jego urodą. Jest niebywale kolorowe, cudownie ukwiecone, pełne słońca, dzięki położeniu na stoku wzgórza, a niektóre uliczki przekształciły się po prostu w strome schodki, wiodące do górnej części miasta. W dodatku sklepy znajdowały się jedynie w dolnej części, blisko morza i tam kłębili się turyści, w większości emeryci z Niderlandów, natomiast im wyżej, tym było piękniej, bardziej kolorowo i bardziej pusto. Spotykało się tylko miejscowych ludzi, jak choćby wiekową właścicielkę Princesse, trójbarwnej kotki, która zwiała swojej pani na ogrodzony plac budowy i ani myślała wracać do domu. Inny czarny kot natomiast wracał do siebie wąską uliczką i zwinnie, wprost z ulicy wskoczył na balkon, a z niego do mieszkania.

Nasz pobyt w Pirenejach zaczął się i zakończył w dwóch miejscach mocy - w opactwie Saint Martin du Canigou oraz w Montségur. Chociaż nie do końca jestem przekonana, że na Montségur ta moc jest pozytywna, bo przeżycia moje i innych osób zupełnie temu zaprzeczały. Gdy tylko dotarłam z parkingu na łąkę, na której 16 marca 1244 r. Inkwizycja spaliła przeszło 200 katarów, obrońców Montségur, po prostu łzy zaczęły mi się lać ciurkiem po twarzy. Gdy schodziłam z góry, z kolei przyjaciółka jakby tam wrosła w ziemię i nie mogła ruszyć się na krok, cała dygocząc. W każdym razie byłam w takim stanie, że tylko kupiłam bilety wejściowe dla grupy, ale wspinałam się sama, swoim tempem, a na szczycie nie zostałam w ruinach, które równie źle na mnie oddziaływały jak łąka, lecz podeszłam na sąsiedni wierzchołek, z którego roztaczał się piękny widok na góry i na fortecę. Dopiero tam, wśród kwiatów, śpiewu ptaków i w słońcu, które powoli rozpraszało mgły, jakoś doszłam do siebie. Gdy po godzinie takiego "ładowania" energii zeszłam do ruin, już spokojnie mogłam zejść na parking, a potem zjechać autokarem do wsi, gdzie mieści się muzeum.       

Podczas mojej nieobecności grupka Amerykanek odprawiała w ruinach rytuał oczyszczania tego miejsca ze złej energii i ponownie na dole, na Pré des Crémats. Jednak idąc przez Łąkę Spalonych, unikałam wytyczonej tam turystycznej dróżki, bo pamiętałam, jak źle się na niej czułam, więc weszłam w trawy i kwiaty. Chyba dobrze zrobiłam, bo tym sposobem uniknęłam doświadczenia przyjaciółki.     

W wiosce Montségur, u podnóża góry, znajduje się teraz muzeum kataryzmu, które robi niesamowite wrażenie. Gdy wchodzi się po schodach na górę, z jednej strony wiszą kartki z fragmentami pism katarskich, a z drugiej notatki z przesłuchań Inkwizycji. U szczytu schodów powiewają kartki z zachowanymi nazwiskami katarów, którzy bronili twierdzy Montségur. Obrona trwała 10 miesięcy. Twierdza była nie do zdobycia, lecz obrońcom zabrakło w końcu żywności i byli zmuszeni poddać się. Wynegocjowali dwutygodniowy rozejm, podczas którego czterech obrońców wymknęło się z fortecy, unosząc ze sobą katarski skarb. Co to było? Do dzisiaj trwają spekulacje na ten temat - niektórzy podejrzewają, że być może był to legendarny Graal, którego przechowywali katarzy, po przywiezieniu go do Francji przez Templariuszy. I do dzisiaj nie wiadomo, gdzie ów skarb ukryli. Czy w jednej z licznych grot Doliny Ariège? Czy w jakimś zamku? A może uciekli z nim gdzieś dalej, do innego kraju?  

Warunki rozejmu były dość łagodne, oczywiście jak na tamte czasy. W ciągu dwóch tygodni od ogłoszenia rozejmu garnizon wojskowy i ich rodziny mogli odejść wolno. Rzecz jasna, po wyspowiadaniu się i przyjęciu pokuty, zresztą niezbyt ciężkiej (czyli co najmniej włosiennica i post). Natomiast Wtajemniczeni dostali możliwość wyboru pomiędzy wyparciem się swej wiary, a stosem.  Zresztą wyparcie się wiary tylko oszczędziłoby im śmierci w płomieniach. I tak trafiliby do ciężkiego więzienia, zwanego murus strictissismus, czyli uwięzienia w maleńkiej celce. Katarzy oczywiście wybrali stos. Żaden z nich nie wyparł się wiary. Nie dość tego. Niektórzy zbrojni i ich rodziny, którzy mogli odejść, też poprosili o consolamentum dla umierających. Wybrali stos. Najmłodsza córka pana zamku, Esclarmonde de Perelha, jak i jego żona Corba, też przyjęły duchowy chrzest, chociaż mogły odejść wolne. Przeszło dwustu katarów zgodziło się na dobrowolną śmierć w płomieniach. Nikt nie zna ich dokładnej liczby, ale badacze szacują, że było ich od 200 do 250. Żołnierze popychali ich i obrzucali obelgami, sprowadzając na dół wąską ścieżką. Stamtąd mogli po raz ostatni podziwiać zamek, w którym tak długo się bronili. W końcu dotarli na miejsce kaźni. Nie było tam żadnych łez, szlochów ani krzyków. Skazańcy trzymali się za ręce i śpiewając hymny na cześć Chrystusa i Ducha Świętego, weszli na stos.

Nasza wyprawa śladami Marii Magdaleny, Katarów i Graala trwała zaledwie tydzień, ale pozostawiła w nas trwały ślad i przemieniła każdą z nas. W większości ruszyłyśmy w tę podróż obarczone ciężkimi przeżyciami, trudnymi decyzjami, lecz miejsca, w których byłyśmy, wzmocniły nas, zbudowały mocne poczucie kobiecej wspólnoty, zmieniły skalę naszych wartości i pozwoliły choć na moment zajrzeć w głąb duszy. Była to prawdziwa podróż przemienienia.

Poniżej fragment koncertu Christiana w grocie Lombrives, film "Kościół miłości" oraz zdjęcia z naszej wyprawy.

">
         

">