Lanzarote - 01.2017

Costa Teguise

Przyjazd na Lanzarote był mocnym szokiem klimatycznym, bo gdy odlatywaliśmy z Pyrzowic, było tam -27 stopni, a po wylądowaniu w Arrecife +21 st. Jakoś nie rozpaczałam z tego powodu, tylko szybko zamieniłam grube zimowe okrycia na lekka bluzeczkę, szorty i klapki. Jednak w samym hotelu nie było zbyt ciepło, z powodu ciągle wiejących wiatrów - jakieś 19 stopni, więc wracając do apartamentu szybko trzeba było coś na siebie narzucać. Sam apartament, w pięknym stylu rustykalnym, był mniej więcej wielkości naszego mieszkania, w dodatku z dwiema sypialniami, co ogromnie mnie ucieszyło, bo mój mąż jest strasznym chrapaczem. Na powitanie czekała na nas butelka czerwonego wina,  a rano na klamce od drzwi zawieszono dwie bułeczki. Kolacja była wyborna (zresztą codziennie równie dobra), tak różna od typowej turystycznej paszy z dużych kompleksów hotelowych. Po raz kolejny się przekonałam, że małe jest piękne i dobre.

Wieczorem przeżyłam jednak szok, gdy okazało sie, że w pięknych, rustykalnych łóżkach nie ma kołder ani nawet koców, jedynie dwa prześcieradła. Po poszukiwaniach we wszystkich szafach znalazłam ... jeden zapomniany koc. Przypadł mnie, jako zmarzluchowi, natomiast mąż bohatersko dotrwał do świtu pod dwoma prześcieradłami i cienką narzutą. Oczywiście rano natychmiast zaczęłam interweniować u kilku osób z obsługi, by przyniesiono nam koce. Obiecano je nam, z szerokim uśmiechem, ale wieczorem koców nadal nie było. Wściekła poszłam do recepcji i na szczęście trafiłam na inną recepcjonistkę niż rano, miłą młodą dziewczynę, która po prostu poszła do magazynu i przyniosła stamtąd dwa nowiutkie puchate koce.

Podobne niespodzianki czekały na nas w wypożyczalni samochodów. Auto zarezerwowałam jeszcze w Polsce, zapłaciłam za tygodniowe wypożyczenie i w niedzielę, o ustalonej porze poszliśmy do wypożyczalni ... zamkniętej na głucho. Odczekaliśmy kwadrans, lecz nikt się nie pojawił. Na szczęście był podany telefon kontaktowy, wiec zadzwoniłam i facet powiedział, ze przyjedzie za... dwie godziny. Myślałam, że mnie szlag trafi, bo była piękna pogoda, marzyłam o pojechaniu do miasteczka Teguise, gdzie miał być cotygodniowy targ, a hiszpańskiemu leniowi nie chciało się przyjechać do pracy. Wróciliśmy do hotelu, a po dwóch godzinach znowu pocałowaliśmy klamkę. Znów zadzwoniłam do faceta, a ten powiedział, że będzie za pół godziny. Już nie wracaliśmy do hotelu, ale po pół godzinie nadal go nie było. Znowu musiałam dzwonić, wkurzona na maksa i usłyszałam, że jest w drodze i będzie za 20 minut. W końcu przyjechał po tych 20 minutach,  z miną obrażonej polskiej księżniczki, zmuszonej do pracy w sklepie w wolny dzień i dostaliśmy auto. Oczywiście nie to, za które zapłaciłam, tylko z niższej półki, znacznie tańsze, ale facet upierał się, że jest dokładnie takie samo. Na szczęście było nowe, jeździło, więc machnęliśmy ręką na ewidentne naciąganie. Zresztą w poprzednim roku na Gran Canarii było dokładnie tak samo, gdzie musieliśmy jeździć maleńkim Nissanem Micra, z duszą na ramieniu na stromych serpentynach, chociaż zapłaciliśmy za większe auto.

Na terenie hotelu, jak zawsze w takich miejscach, było sporo pięknych kotów, więc robiłam im zdjęcia, głaskałam je, jednak nie dożywiając, bo tym zajmowała się jakaś para Anglików i właściciele hotelu nie chcieli, by wszędzie plątały się resztki karmy. W różnych miejscowościach zauważyłam domki z karmą i wodą dla kotów, którymi opiekują się Anglicy mieszkający na wyspie. Na koniec pobytu zostawiliśmy w puszce datek na opiekę nad kotami.

Teguise

Gdy wreszcie wypożyczyliśmy auto, ruszyliśmy w stronę Teguise, gdzie - ku mojemu zaskoczeniu - targ jeszcze w najlepsze trwał, mimo, że było już po pierwszej. Łaziliśmy więc po tym pięknym miasteczku, dawnej stolicy Lanzarote, którego urodę, niestety, przesłaniały stragany z ciuchami i pamiątkami dla turystów oraz tłumy ludzi. Chociaż długo szukałam, nigdzie nie trafiłam na stragany spożywcze, a miałam nadzieję, że kupię jakieś kanaryjskie przyprawy, sery i egzotyczne owoce.

Gdy już mieliśmy dość tych tłumów i zgiełku, wróciliśmy do samochodu i podjechaliśmy pod Castillo de Santa Barbara, który wznosi się na skraju krateru wulkanicznego. Z bliska nie robi wrażenia, ale z samolotu wyglądał niesamowicie, przycupnięty na brzegu krateru. Zamki na Lanzarote nie są zbyt piękne, przypominają kamienne rondle, niewielkie, ale za to przysadziste. Najwyraźniej jednak właśnie takie tam się sprawdzały, bez niepotrzebnych wież, krużganków, fos, zwodzonych mostów. Daleko im do katarskich twierdz w Pirenejach.

Tego dnia była przepiękna pogoda, ale bardzo wiało, wiec kurtki i długie spodnie na wulkanie okazały się konieczne. Po miasteczku chodziłam w sukience, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, gdy dostawałam z Polski sms-y informujące o trzaskających mrozach i smogu.

Fundacja Cesara Manrique

Lanzarote to po pierwsze wulkany, a po drugie Cesare Manrique. Przy czym wulkany są ściśle związane z tym genialnym wizjonerem, dzięki któremu wyspa nie stała się turystycznym śmietniskiem, jak większość masowo odwiedzanych miejsc na świecie. Owszem, rocznie przylatuje tam przeszło 2 mln turystów, ale nie mieszkają w koszmarnych hotelach-wieżowcach czy wręcz blokowiskach, jak na przykład w Puerto de la Cruz na Teneryfie, lecz w kameralnych budynkach, przypominających typowe, niskie kanaryjskie domki o bielonych ścianach i zielonych lub niebieskich okiennicach, idealnie wtapiające się w krajobraz. To oczywiście zasługa Manrique, którego będę czcić do końca moich dni, jak świętego Franciszka czy Gandhiego. Również dzięki niemu Lanzarote nie jest zaśmiecona reklamami, olbrzymimi bilbordami, liniami wysokiego napięcia, wieżowcami (oprócz jednego hoteliszcza w Arrecife, który sam się prosi, by zostać obiektem ataku terrorystycznego). A obiekty stworzone ręką Manrique’a to po prostu wizjonerskie arcydzieła, o tak mistycznej atmosferze, jakiej nie osiąga większość chrześcijańskich kościołów. Tam po prostu wchodzi się i od razu odlatuje w inny wymiar.

Tak również było w przypadku Fundacji Cesara Manrique, którą udało nam się zobaczyć już w pierwszy dzień. Zanosiło się, że będziemy musieli tam wrócić następnego dnia, bo zimą w niedziele jest wcześniej zamykana, a przez problemy z samochodem zjawiliśmy się tam dość późno. Ku mojej wielkiej radości nadal była otwarta, a w dodatku było tam cudowne światło późnego popołudnia, miękkie, ciepłe, dodające jeszcze więcej mistycyzmu temu miejscu.

Połączenie oślepiającej bieli niskich zabudowań z szafirem nieba, zielenią bujnej roślinności oraz czernią lawowych pól, na których Manrique posadowił swój dom tworzy coś tak niebywałego, że aż trudno uwierzyć, że to rzeczywiście istnieje, a nie jest tylko wytworem sennej wyobraźni. U wejścia stoi kolorowa przestrzenna rzeźba, poruszająca się na wietrze, jak większość jego dzieł. Manrique jak mało kto odczuwał łączność z naturą, z czterema żywiołami, które zawsze są obecne w jego dziełach. Ubóstwia wiatr, ciągle wiejący na tej wyspie, pozwalając mu do woli buszować po licznych ruchomych elementach swoich rzeźb, którymi porusza jak liśćmi na drzewie. Element powietrza jest też zawsze obecny w bieli ścian i chodników, łączących różne części obiektów mieszkalnych. Składa hołd czarnej wulkanicznej ziemi, wznosząc na niej swoje domy, a ona odwdzięcza się żywiąc bujną roślinność, która natychmiast ją porasta, tworząc rajskie zakątki. Oddaje cześć mocy ognia, urządzając kolejne pomieszczenia w wulkanicznych pęcherzach, utworzonych przez płonącą lawę i wybuchające gazy. Kocha jego płomienną czerwień, pojawiającą się w licznych rzeźbach. Wreszcie składa hołd żywiołowi wody, tworząc w wszystkich zaprojektowanych przez siebie obiektach baseny, kaskady, strumyki, na olśniewająco białym podłożu, kontrastującym z czarnymi wulkanicznymi skałami. Te żywioły wzajemnie się przenikają, żyją ze sobą w harmonii, tworząc niepowtarzalne piękno.

Obiekt Fundacji Cesara Manrique przez wiele lat był jego domem, który zbudował na polu lawy po wybuchu wulkanu La Corona, wykorzystując powulkaniczne komory powstałe po uwolnieniu się gazów, by przekształcić je w niezwykle piękne kokony medytacyjne poświęcone różnym żywiołom. Mieszkał na górnym poziomie, w którym teraz mieści się galeria sztuki, ale myślę, że kiedy potrzebował zrelaksować się czy uzupełnić energię, to schodził do tych podziemnych kondensatorów mocy. Tak właśnie tam się czułam, nie jak w muzeum, nie jak w parku atrakcji, ale jak w starożytnej świątyni, gdzie prawie czułam się kapłanką pradawnego kultu, gdzie możliwy byłby dotyk transcendencji. Na szczęście pora była już późna, więc zwiedzających było niewielu i gdy przepuściło się ich przodem, można było zostać samej i chłonąć tę niezwykłą atmosferę.

Na zewnątrz było już zupełnie inaczej, wśród barwnych kwiatów otaczających sadzawkę i bujnej roślinności pod murem z piękną mozaiką Manrique, przypominającą dzieła Juana Miro, do której dosłownie przykleiły się ogromne euforbie kandelabrowe, pochodzące ze Wschodniej Afryki.

Już wiedziałam, że warto było przyjechać na Lanzarote, bo czegoś podobnego nie spotkałam w żadnym innym miejscu i nawet gdyby okazało się, że kolejne obiekty zaprojektowane przez Manrique’a nie są już tak piękne i fascynujące, to przeżycia tego popołudnia były dla mnie niezwykle mocne.

Ogród kaktusów

Ogród kaktusów, do którego wybraliśmy się następnego dnia, jest ostatnim z dzieł Cesara Manrique, z emblematycznym sztucznym cereusem kolumnowym przy wejściu do ogrodu.  To trzeci z kolei kaktusowy ogród, który mnie zauroczył, po Ogrodzie Majorelle w Marrakeszu i Ogrodzie botanicznym na Gran Canarii.

Został urządzony w dawnym kraterze – kamieniołomie powulkanicznym, gdzie na powierzchni ok. 5000 m2 zgromadzono przeszło 1400 gatunków kaktusów, nie tylko kanaryjskich, lecz z całego świata, mi.n. z Peru, Meksyku, Chile, Kenii, Tanzanii, Madagaskaru czy też z Maroka. Dla takiej wielbicielki sukulentów jak ja, to jakby znaleźć się w kaktusowym raju, w dodatku niezwykle pięknym, ozdobionym wodnymi oczkami, wulkanicznymi maczugami, wznoszącym się amfiteatralnie aż do autentycznego starego kanaryjskiego  młyna i restauracji, zaprojektowanej przez Manrique z typowymi dla niego elementami, jak panoramiczne okna, łączące wnętrze i zewnętrzny krajobraz w jedną całość, wodną kaskadą ze szklanymi kulkami na kolczastym stelażu-łodydze, znowu łączącą ze sobą różne żywioły – wodę, powietrze i ziemię.

Tam nawet toalety zostały przemyślane w każdym szczególe, więc nie mogłam się powstrzymać, by nie zrobić im zdjęcia, ku konsternacji jednego z pracowników, gdy wtargnęłam z aparatem do męskiego przybytku. Na szczęście myślał, że jestem wyjątkowo nierozgarnięta lub w nagłej potrzebie, bo uprzejmie pokazał mi drogę do damskiej toalety. Zresztą we wszystkich obiektach zaprojektowanych przez Manrique toalety (przedsionki) są prawdziwymi dziełkami sztuki.

Jameos del Agua

Jameos del Agua, czyli fragment powulkanicznego tunelu Atlantydy leży blisko oceanu, schodząc łagodnie do morza.  To pierwszy obiekt zaprojektowany przez Cesara Manrique w powulkanicznych grotach. Gdy tam wchodziłam wąskim wejściem wśród zieleni, nie spodziewałam się, że strome schodki zaprowadzą mnie do wulkanicznego pęcherza, w którym urządzono restaurację, tonącą w kwiatach i zieleni. A schodząc jeszcze niżej, dociera się do ogromnej kawerny, na dnie której jest jeziorko ze słodką wodą, mimo, że leży poniżej poziomu morza. Na dnie jeziorka żyją maleńkie kraby albinosy, które stały się symbolem tego miejsca. Niestety, trzeba mieć bardzo profesjonalny sprzęt, by wyszło tam dobre zdjęcie, oddające piękno tego miejsca albo też należy zrobić ich kilka, a potem w specjalnym programie scalić w jedno. Ludzkie oko cudownie rozróżnia wszystkie elementy, kryjące się w półmroku kawerny, jak również te, za wejściem, rzucające się w oczy w oślepiającym blasku słońca. Aparat fotograficzny „łapie” albo cień, albo światło i zdjęcie wychodzi albo czarne albo wybielone. Mam nadzieję, że długo będę pamiętać urok tego podziemnego jeziora, jakby nierzeczywistego, przeniesionego z innego wymiaru, które tak bardzo kontrastuje ze światłem, zielenią, błękitem i bielą następnej kawerny, otwartej na słońce. W niej Manrique umieścił sztuczne błękitne jeziorko o nieregularnych kształtach, zagłębione w białej obłej niecce, otoczone palmami, kwitnącymi roślinami, nad którymi wznoszą się strome wulkaniczne skarpy w różnych odcieniach tufu. Jak zwykle o niego sztucznie stworzona biel kontrastuje z ciemnymi barwami naturalnych skał, które łączy turkus wody i zieleń roślin. To, co stworzone ręką człowieka jest obłe, gładkie, bezpieczne i ucywilizowane, natomiast to, co naturalne, jest groźne, szorstkie, ma różne kształty i barwy.

Z niecki wychodzi się schodami na kolejne tarasy widokowe, z których najbardziej mnie urzekł jeden z nich, najbardziej zielony, przypominający nieregularny portyk z kolumnami zrobionymi oczywiście z kawałków nieobrobionego wulkanicznego tufu. Z jednej strony otwierał się na nieckę z turkusowym jeziorkiem, a z drugiej, przez niewielkie iluminatory rozmieszone nieregularnie w ścianie – na ocean. Czasami zamiast iluminatora było lustro, co dawało zabawny efekt zaskoczenia, gdy nagle, zamiast oceanu, widziało się własną twarz.

Największą atrakcją tego miejsca jest jednak Audytorium – ogromna sala koncertowa na 600 miejsc, o doskonałej akustyce, urządzona w kolejnej grocie. I znowu jest tam gra światła i cienia, kontrast pomiędzy surową i dziką wulkaniczną skałą, a gładkimi lustrzanymi taflami, które optycznie jeszcze powiększają  tę grotę, dając dodatkowo efekt pomnożenia wszystkich elementów. Chciałabym kiedyś znaleźć się tam na koncercie. Pewnie nie byłby aż tak mistycznym przeżyciem, jak koncert Christiana na fletni w grocie Lombrives, pogrążonej w kompletnych ciemnościach, ale na pewno byłby równie niezapomniany.

Mirador del Río

Po Jameos del Agua i pikniku nad brzegiem oceanu pojechaliśmy na najbardziej wysunięty na północ skrawek wyspy, na Mirador del Río, kolejne dzieło Cesara Manrique, z którego rozciąga się piękny widok na Archipelag Chinijo. Niestety, pogoda się zepsuła, niebo zaciągnęło się chmurami, więc wiedziałam, że widoki będą marne, ale zdawałam sobie sprawę, że już nie będzie czasu, by w któryś dzień wrócić w to miejsce. Nie pojechaliśmy wygodną nadmorską drogą, lecz drugorzędną drożyną (miejscami szeroką na tylko jeden samochód), wijącą się wśród ukwieconych łąk. To był niesamowity widok początkiem stycznia: w Polsce były wtenczas siarczyste mrozy, przeszło -20 stopni, a tam kwitły różnobarwne kwiaty – białe, żółte, błękitne, fioletowe – i to całymi dywanami.

Gdyby nie świetne oznakowanie (jak wszędzie na Lanzarote), to nie zauważylibyśmy tego punktu widokowego, idealnie wtopionego w otoczenie. Manrique zawsze dbał, by jego dzieła były częścią krajobrazu (no, może z wyjątkiem Pomnika Rolnika), nie wyróżniały się z niego, a już na pewno go nie zaśmiecały. Mirador powstał w miejscu usuniętego wierzchołka wzgórza, gdzie w powstałym wyżłobieniu zbudowano na nadmorskim klifie restaurację i dwie kopuły,  a następnie przykryto je ziemią i obsadzono trawą. Wejścia strzeże kolejna z rzeźb Manirque: metalowy Rybo-ptak, znowu będący symbolem więzi pomiędzy żywiołem wody i powietrza. Restauracja przypomina wnętrze okrętu z dwoma ogromnymi panoramicznymi oknami, które Manrique nazwał „oknami w kosmos”. Rozpościera się przez nie widok na Archipelag Chinijo, a szczególnie na najbliższą wyspę Graciosa, którą od Lanzarote dzieli tylko wąski przesmyk, zwany El Río (stąd nazwa punku widokowego). Jak przewidywałam, widoczność była raczej marna, wiał silny wiatr, ale i tak było tam pięknie. I w dodatku znowu spotkaliśmy tam dwójkę „Pięknych”, którzy poprzedniego dnia stroszyli swoje wirtualne pawie ogony w domu Manrique z wypisanym na twarzach samo zachwytem: „Czy wszyscy widzą, jacy my jesteśmy piękni?”. Byli głównie potwornie wychudzeni i z pewnością zaliczali się do grona znanych hiszpańskich celebrytów, co jednak na dobrze odżywionych, głównie brytyjskich turystach, nie robiło najmniejszego wrażenia. Na punkcie widokowym już zachowywali się normalnie.

Park Narodowy Timanfaya 

Kolejnego dnia wybraliśmy się do Parku Narodowego Timanfaya, czyli do największego skupiska wulkanów na Lanzarote. Dzięki informacjom zawartym w folderze przy zakupie karnetu wstępu do 6 największych atrakcji wyspy wiedziałam, że trzeba tam przyjechać dość wcześnie rano albo dopiero po południu, bo inaczej stoi się w korku przed barierą wjazdową do parku. Byliśmy tam około 9.30 i bez problemów wjechaliśmy na wąską dróżkę prowadzącą do Islote de Hilario, skąd startują autokary w trasę pod wulkanami. Gdy stamtąd wracaliśmy dwie godziny później, bariera była zamknięta, a przed nią stał bardzo długi sznur samochodów, czekających na wjazd. Jak widać, opłaca się być dobrze poinformowanym.

Gdy dojechaliśmy do Islote de Hilario i wysiedliśmy z samochodu, myślałam, że wiatr urwie mi głowę. Natychmiast założyliśmy ciepłe kurtki, wciągnęliśmy opaski na uszy i pobiegliśmy do autokaru, który właśnie ruszał w 14-kilometrową trasę. Autokar jechał przez Park Timanfaya wąską i krętą drożyną wijącą się między wulkanami, a widoki były niesamowite. Niestety, zdjęcia można było robić jedynie przez szybę i bardzo było mi żal, że nigdzie nie ma postoju na wolnym powietrzu. Rozumiem, że zwiedzanie zorganizowano w ten sposób, by uniknąć zatorów i tworzenia się korków na wąskiej drożynie. Niedosyt jednak pozostał. Istnieje tam możliwość pieszej kilkugodzinnej wycieczki z innego punktu startowego, w Góry Ognia (Montañas del Fuego), ale rezerwacje trzeba robić nawet 2-3 miesiące wcześniej. Gdy chciałam ją zrobić przez Internet, zaraz po wykupieniu pobytu na Lanzarote, to znalazłam tylko jedno wolne miejsce w możliwym dla nas terminie. Tak więc pocieszałam się, że przynajmniej w autokarze było ciepło i wiatr nie urywał głowy.

Islote de Hilario jest miejscem anomalii geotermicznej, gdzie już na głębokości 10 cm pod ziemią temperatura wynosi 140 oC, a na głębokości 6 m - 400 oC. Można więc tam podziwiać pokazy z samozapalającą się wiązką suchych badyli, wrzuconych do dziury (do której, nota bene, można łatwo wpaść) czy z tryskającym gejzerem po wlaniu wiadra wody do innego otworu. Oczywiście Cesare Manrique nie byłby sobą, gdyby i tam nie zostawił swojego dzieła. Po pierwsze, zaprojektował logo Parku Timanfaya, czyli zabawnego diabełka, a przede wszystkim piękną restaurację z panoramicznym widokiem na wulkany i grillem korzystającym z naturalnego wulkanicznego ciepła.

Po wizycie w Islote de Hilario, gdzie kupiliśmy drobiazgi z lawy wulkanicznej i oliwinów, które występują w skałach magmowych, pojechaliśmy do Mancha Blanca, gdzie jest Centrum informacyjne dla zwiedzających, z mnóstwem informacji i zdjęć dotyczących zjawisk wulkanicznych. Największe wrażenie zrobiła na mnie symulacja wybuchu wulkanu. Oczywiście, jak wszędzie, również i tam były maleńkie dzieci, bo obecnie młodzi rodzice, ku utrapieniu innych turystów, wszędzie wloką ze sobą ryczące niemowlęta. Przerażone odgłosami, krzyczały wniebogłosy, co jeszcze bardziej wzmacniało efekt narastającej grozy. Ale przynajmniej tym razem nie zżymałam się na głupotę egoistycznych rodziców, którzy fundują bezustanny stres sobie, własnym dzieciom i otaczającym ich ludziom.

To właśnie z Mancha Blanca startuje piesza trasa po Górach Ognia, o której wspomniałam, ale nie było mi dane jej przejść.

Salinas de Janubio

Aby odpocząć po surowym, księżycowym krajobrazie Timanfaya, pojechaliśmy na wybrzeże, by zobaczyć Salinas de Janubio, czyli naturalnie wytwarzaną sól morską przez odparowanie wody w płytkiej lagunie. Kiedyś takich salin było więcej na Lanzarote, bo mieszkańcy dzięki uzyskanej tym sposobem soli mogli łatwo konserwować ryby, ale obecnie zostało już ich tylko kilka. Tak nam się spodobało to miejsce, ciepłe i bezwietrzne, że zatrzymaliśmy się tam na piknik. Przy okazji mieliśmy niezłą lekcję poglądową, jak natura kolonizuje ziemie, w których wybuch wulkanu zniszczył całe życie. Najpierw erozja rozkrusza bazaltową skałę i wulkaniczny tuf, pojawiają się pierwsze porosty, po nich zjawiają się już wyżej rozwinięte rośliny, najpierw sezonowe, potem przychodzą byliny, a na koniec wyrastają wszędzie kaktusy, tworząc mniej lub bardziej gęste zarośla. Na Teneryfie czy Gran Canarii oczywiście pojawia się sosna kanaryjska, ale na Lanzarote jej nie spotkałam. Chyby nie lubi aż tak mocnych wiatrów.

Los Hervideros

Po pikniku pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża, by zobaczyć dzikie Los Hervideros, czyli wyloty podziemnych tuneli i jaskiń, którymi spływała lawa w kierunku oceanu. Podobno najwspanialej wyglądają podczas sztormu, gdy spienione fale wdzierają się między czarne, poszarpane wulkaniczne skały, rozbryzgując się na nich, ale tego dnia ocean był spokojny i można było podziwiać jego piękną szafirowo-turkusową barwę, kontrastującą z szarością bazaltowych skał. W każdym razie był to niesamowity widok na wybrzeże uformowane przez płynącą lawę, ponad którym wznosiły się stożki szarych i miedzianorudych wulkanów.

Charco de los Clicos

Ostatnim etapem tego dnia było Charco de los Clicos zwane inaczej Zieloną Laguną, powstałe u stóp wulkanu El Golfo, a raczej w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się jego wnętrze. Tak więc zielone, sierpowate jeziorko, wypełnione morską wodą, przylega do poszarpanej ściany krateru o przeróżnych barwach i fakturach (od piaskowej, przez czerwoną, szarą, aż do smoliście czarnej). Od strony morza krater zerodował tworząc plażę pokrytą czarnymi owalnymi kamieniami tufowymi, kryjącymi bardzo często gniazda oliwinów. Oczywiście zaczęliśmy szukać tych kamyków z oliwinami i bardzo szybko nazbieraliśmy sporą ich ilość, zabierając ze sobą tylko te najładniejsze.

Cueva de los Verdes

Piątego dnia pobytu na Lanzarote wróciliśmy na północny wschód wyspy, żeby zobaczyć jaskinię rodziny Verdes (Cueva de los Verdes). Była brzydka pogoda, pochmurno i zanosiło się na deszcz, więc wyprawa do jaskini była najlepszym rozwiązaniem. Ta jaskinia to znowu kolejne tunele wulkaniczne, utworzone przez lawę podczas wybuchu wulkanu Montaña Corona. Zwiedzanie jest tylko z przewodnikiem i trwa niecałą godzinę, a prawie kilometrowa trasa prowadzi dwiema położonymi nad sobą galeriami.

Wrażenia są niesamowite, bo miejscami tunel jest szeroki i wygodny, a po chwili ścieśnia się do wąziutkiego przesmyku, przez który trzeba przeciskać się prawie na czworakach. Łagodne oświetlenie pięknie wydobywa kolory i fakturę zastygłej lawy, ziejące otwory głębokich studni prowadzących w głąb ziemi, podziemne jeziorka, zwisające stalaktyty, ogromne komory powstałe po wybuchu gazów wulkanicznych. Jest to niezwykłe przeżycie, którego, niestety, nie sposób uwiecznić aparatem fotograficznym, który albo wszystko prześwietla przy użyciu lampy błyskowej albo zaczernia wszystkie szczegóły. Pozostaje tylko zapamiętać te wszystkie odczucia, które towarzyszą człowiekowi wchodzącemu w trzewia Ziemi, śladem płonących wulkanicznych rzek.

Teguise raz jeszcze

Wracając na południowe wybrzeże z Cueva de los Verdes, znowu przejeżdżaliśmy przez Teguise. Zatrzymaliśmy się więc ponownie w tym miasteczku, by je zobaczyć już bez straganów i tłumów ludzi. Była to doskonała decyzja, bo miasteczko okazało się przepiękne, zupełnie puste i tylko wiatr hulał w wąskich uliczkach, targając liśćmi pochylonych w jedną stronę rachitycznych drzew. Zwiedziliśmy miejscowe muzeum instrumentów w jednym z okazalszych budynków Teguise, który oczywiście nosi miano „palacio”, żeby zobaczyć jak wyglądają wnętrza lanzarotańskich budynków. Zresztą mżył deszczyk, więc z przyjemnością schroniliśmy się w muzeum. Po wyjściu już nie padało, ale nadal było zimno i wietrznie, więc nie było mowy o tradycyjnym pikniku pod gołym niebem. Poszliśmy więc do jednego z lokali serwujących tapas, na co zawsze miałam w Hiszpanii ochotę, lecz nie mogłam przekonać do tego męża. Cóż, te bary nigdy nie spełniały jego standardów czystości, z walającymi się po ziemi wykałaczkami, serwetkami, pestkami oliwek… Tym razem na szczęście było zimno, a bar okazał się bardzo czysty i kameralny, bez tłumów krzykliwych Hiszpanów płci męskiej. Wspięliśmy się na pięterko, usiedliśmy przy mikroskopijnym stoliczku z widokiem na plac i rzuciliśmy się na ogromną deskę przeróżnych tapas, ledwo mieszczącą się na stoliczku. Były bardzo smakowite i mąż zaczął żałować, że dopiero teraz dał się na nie skusić.

Zamek San Jose

Wracając do hotelu, chcieliśmy jeszcze zobaczyć Arrecife, stolicę Lanzarote, ale jakoś nie udało nam się dotrzeć do centrum. Cały czas pakowaliśmy się w jakieś jednokierunkowe uliczki, prowadzące na dziwne osiedla, aż w końcu zrezygnowaliśmy i jedynie pojechaliśmy pod zamek San Jose, wybudowany w tradycyjnym kanaryjskim stylu. Niegdyś może był ładnie położony, jednak teraz straszą za nim urządzenia elektrowni wiatrowej, a na morzu cumują potwory: olbrzymie statki turystyczne. A z drugiej strony, gdzie jest widok na Arrecife, w oczy rzuca się głównie wyjątkowe paskudztwo, psujące panoramę miasta: jedyny hotel na Lanzarote w formie wieżowca.

Obecnie w zamku jest muzeum sztuki nowoczesnej, a niektóre jego obiekty są też przed zamkiem oraz w morzu, np. jeźdźcy pojący konie, którzy wyglądają wyjątkowo surrealistycznie na tle statków wycieczkowych. Niektóre obrazy i rzeźby bardzo mi się podobały, ale nie wszystkie dało się sfotografować. Natomiast bardzo ubawiło mnie historyczne WC dla strażników zamku: przytulny dwuosobowy kibelek, w którym można było sobie uciąć przyjacielską pogawędkę pod osłoną od wiatru.

Wycieczka na wulkan

Szóstego dnia zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy do miasteczka w głębi wyspy – San Bartlome, gdzie odkryłam, że mieści się Muzeum Tanit. Na miejscu okazało się, że nazwa była na wyrost, bo zamiast muzeum fenickiej bogini płodności, wojny, księżyca i śniegu (!) znaleźliśmy się w… lamusie przeróżnych, zazwyczaj kiczowatych pamiątek rodzinnych i jedynie część ekspozycji przedstawiała kopie kanaryjskiej ceramiki.

Samo miasteczko okazało się bardzo urokliwe, a bardzo szczególnie szerokie schody prowadzące pod kościół i przepiękną fontannę na placyku kościelnym. Zjedliśmy tam szybki lunch i ruszyliśmy „zdobyć” jeden z pobliskich wulkanów, na który była wytyczona trasa turystyczna.

Gdy dojechaliśmy pod wulkan i wysiedliśmy z samochodu, oczywiście powitał nas silny wiatr. Rzuciłam się w poszukiwanie kurtki i wtedy okazało się, że zapomniałam jej zabrać ze sobą! Był ciepły, słoneczny dzień, więc zapomniałam, że w strefie wulkanów bardzo mocno wieje. Na szczęście mąż pożyczył mi swoją i zaczęliśmy wspinaczkę na niewysoki wulkan pokryty rozdrobnionym czarnym tufem wulkanicznym. Od czasu do czasu znajdowaliśmy fragmenty geod z gniazdami oliwinów we wnętrzu. Ścieżka przewinęła się na zawietrzną, północną część zbocza, gdzie wreszcie nie odczuwało się porywów wiatru i gdzie odkryliśmy mnóstwo roślin kolonizujących zbocze, głównie sukulentów z gatunku różeńców górskich. To niewiarygodne, jak różniło się nagie, surowe czarne południowe zbocze, po którym hulał wiatr, od zielonego, ciepłego, porośniętego roślinnością północnego zbocza. Gdy dotarliśmy na szczyt, wichura omal nas nie powaliła. Szybko zrobiliśmy kilka zdjęć pod słońce i ruszyliśmy z powrotem, oczywiście wariantem zawietrznym.

W drodze powrotnej jechaliśmy przez region słynący z uprawy… winorośli w wulkanicznym tufie. Żeby ochronić winne pędy od wiatru, sadzi się je w szerokich dołkach osłoniętych kamiennymi murkami. Podobno jest z nich znakomite wino, ale krajobraz przypomina księżycowy.

c.d.n.