Madera - 01.2018

 Madera – styczeń 2018

 

Pierwsza wycieczka z Encumeady

Nie wierzyłam, że jeszcze kiedyś wybierzemy się na Maderę, a w tym roku okazało się, że zimą najtańsze pobyty w egzotycznych miejscach są właśnie na Maderze, więc nie zastanawiałam się ani chwili. Wybraliśmy znowu hotel na północy wyspy, w Sao Vicente, ale nie był tak urokliwy jak ten w Ponta Delgada. Następnym razem wrócimy do Monte Mar Palace na pięknym klifie, z doskonałą kuchnią i ... milszym towarzystwem.

Dwa pierwsze dni była rewelacyjna, zupełnie nie maderska pogoda - bezchmurne niebo, mnóstwo słońca i bardzo ciepło, nawet w górach, gdzie teoretycznie temperatura miała wynosić 12 stopni, ale odczuwalna była ok. 20. Tak więc wybraliśmy się na górski szlak, którego nie dało się zrobić podczas naszego pierwszego pobytu, bo przełęcz Encumeada ciągle była we mgle, nie mówiąc już o górach. Na rozgrzewkę wybraliśmy szlak przez piękny eukaliptusowy las, prowadzący zboczami gór i przecinającym liczne parowy. Było tam przepięknie: zielono, bujnie, dziko, prawie jak na hawajskiej wyspie O'ahu w serialu "Zagubieni". Tylko od czasu do czasu otwierały się widoki na zasiedlone przez ludzi doliny. No i bardzo ważne: nie jest to zbyt licznie uczęszczany szlak, więc w ciągu całego dnia spotkaliśmy na nim zaledwie parę osób. Wydaje się to niewiarygodne, gdy pamięta sie polskie zatłoczone szlaki w Tatrach, Pieninach czy Beskidach. Ale nawet tam można znaleźć trasy, które nie cieszą sie zbytnim powodzeniem wśród turystów.

Oczywiście nie doszliśmy do końca szlaku, bo był bardzo długi i trzeba było zawracać na Encumeadę, gdzie zostawiliśmy samochód. Tam najlepiej byłoby wychodzić na górskie szlaki z drugą parą, która startowałaby z drugiej końcówki szlaku i gdzieś w drodze wymieniać się kluczykami, żeby mieć czym wrócić do hotelu. Recz jasna, zawsze można wezwać taksówkę, bo na Encumeadzie nawet jest taka usługa, ale to rozwiązanie raczej nie na naszą kieszeń.

Gdy już schodziliśmy i byliśmy blisko przełęczy, na niewielkim plateau (czymś rzadko spotykanym na Maderze) siedziały 3 starsze panie, Niemki, wytwornie ubrane w bardzo eleganckie sportowe ubrania,  a po chwili dotarli do nich równie eleganccy panowie. Wyjęli z torby obrus, sześć kieliszków, butelkę szampana, jakieś ciasteczka, orzeszki i tak świętowali swój pobyt na Maderze. Pewnie przyszli z pobliskiego hotelu. Od razu pomyślałam, że w takiej samej Polacy mieliby ze sobą wielopak z piwem i jakieś chipsy, a ubrani byliby w dresy, jak większość naszych pobratymców z hotelu. No i oczywiście rozpaliliby ognisko.

 

Wycieczka górskim szlakiem Encumeada – w stronę Pico de Ruivo

Piękna słoneczna pogoda zdarza sie na Maderze dość rzadko, a my mieliśmy do niej szczęście dwa dni pod rząd. Stwierdziliśmy więc, że trzeba wykorzystać taką niebywałą szansę i pójść górskim szlakiem z przełęczy Encumeada w stronę Pico Ruivo, najwyższego szczytu Madery. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że nie dotrzemy do niego, bo to była 7-8 godzinna trasa, a przecież trzeba było jeszcze wrócić na Encumeadę. Ale jakoś nie mieliśmy ochoty na krótką 1,5 godz. trasę z Pico Aireiro, na który wyjeżdża sie samochodem. Pamiętam z poprzedniego pobytu te dzikie tłumy, które czekały na rozpogodzenie, na zatłoczony autokarami parking i wyobraziłam sobie, jak musi wyglądać ta trasa - jak w polskich Tatrach. A od drugiej strony pusto, dziko, z nielicznie spotykanymi turystami, podobnymi jak my miłośnikami ciszy i spokoju.

O ile wycieczka poprzedniego dnia prowadziła po poziomicy i prawie nie było żadnych różnic wysokości, tak zaczęła sie od razu stromymi kamiennymi schodami, które towarzyszyły nam przez pierwszą godzinę. Na szczęście było tak pięknie, tak zielono, że nawet moje nogi nie buntowały się przeciwko tym schodom i dzielnie parły do przodu. Wokół nas pojawiały się niesamowite skalne formy, zwietrzałe płyty tektoniczne, sterczące pionowo do góry i porośnięte kożuszkiem zieleni, aż w końcu dotarliśmy pod pionową bazaltową ścianę, pod którą wśród gęstej zieleni wiła się ścieżka. Słońce tak tam dogrzewało, że każdą chwilę, gdy wchodziliśmy pod gałęzie, witaliśmy westchnieniem ulgi. Ale potem zielone gałęzie zniknęły, by ustąpić uschłym, poskręcanym drzewom, ofiarom pożaru sprzed lat. Jedynie one świadczyły o tym, że kiedyś szalał tam pożar, bo obecnie natura odzyskała juz teren.

Najwspanialsze przy górskich wycieczkach na Maderze czy Wyspach Kanaryjskich jest to, że z grani widzi się wokół tylko dzikie góry, w dole słabo zaludnione doliny pomiędzy górskimi graniami, a w dali ocean, nad którym zazwyczaj unosi się lekka mgiełka. Będąc w Tatrach, widzi się szeroką, płaską kotlinę ze zwartą zabudową od Zakopanego, aż do Nowego Targu i jeszcze dalej, nad którą wisi czapa smogu.

Bardzo mi się podobało, gdy nasz szlak najpierw prowadził cienistą, północną stroną grani, z widokiem na szeroką dolinę dochodzącą do Sao Vicente, otwierającą się na ocean wąską gardzielą wyciętą w wulkanicznych klifach. Potem szlak przeszedł na słoneczną południową stronę, ze wspaniałym widokiem na dolinę Rio de Serra de Agua, z zamglonym oceanem na horyzoncie. Gdy doszliśmy do Pico de Jorge, Andrzej chciał już  zawracać, bo zrobiło się późno, ale jakoś ubłagałam go, byśmy poszli jeszcze kawałek. Dotarliśmy do punktu widokowego na Boca dos Torrinhas, skąd otworzył się wspaniały widok na kolejną dolinę, Rio do Curral das Freiras, którą niegdyś podziwialiśmy z zupełnie innego miejsca, jadąc drogą z południowego wybrzeża, od Funchal. Trzeba przyznać, że z samego serca gór, prezentuje się naprawdę niesamowicie, z poszarpanymi ostrymi graniami, schodzącymi jak obronne palisady na dno doliny. Byłam przeszczęśliwa, że wywalczyłam jeszcze ten kawałek trasy, który był chyba dokładnie w połowie szlaku od Encumeady do Pico de Ruivo.

Niestety, z Boca das Torrinhas trzeba już było wracać na Encumeadę, bo te szlaki nocą nie są zbyt bezpieczne (strome schodki, miejscami wąska ścieżyna, ledwo widoczna między roślinnością, śliskie skałki). Prawdę mówiąc, nie za bardzo wiedzieliśmy, dokąd dotarliśmy, bo nie mieliśmy szczegółowej górskiej mapy, ale gdy porównaliśmy naszą mapę drogową z mapą górskich szlaków innej grupki turystów, którzy byli równie zdezorientowani, to okazało się, że jednak nasza ogólna mapa jest bardziej wiarygodna, niż ta stricte turystyczna, ze szlakami. Wspólnie ustaliliśmy, że najprawdopodobniej dotarliśmy do Boca das Torrinhas, czyli do połowy trasy.

W drodze powrotnej mgiełka znad oceanu zaczęła wędrować w górę doliny Rio da Serra de Aqua, podkreślając poszarpane granie, wciskając się w każdą górską odnogę. Co chwilę przystawałam, nie mogąc oderwać oczu od tych widoków, które zmieniały się za każdym zakrętem szlaku. Niestety, ta mgiełka oznaczała również bliską zmianę pogody. Wiedziałam, że następnego dnia los już nie będzie tak łaskawy i nie podaruje nam kolejnego słonecznego dnia. Zresztą i tak już nie poszlibyśmy w góry, bo po dwóch siedmiogodzinnych górskich wycieczkach byliśmy jednak mocno zmęczeni i na pewno nie mielibyśmy sił, by znowu wyjść na wymagający górski szlak. Ale zwiedzanie wybrzeża w słońcu też jest znacznie przyjemniejsze, niż w deszczu.

 

Jardim do Mar

 Kolejnego dnia powitał nas jeszcze piękny poranek, więc pełni optymizmu pojechaliśmy w stronę Encumeady, by zjechać na południe piękną starą górską drogą. Nigdy wcześniej nią nie jechaliśmy, bo za naszego pierwszego pobytu w 2013 r. nigdy nie było odpowiedniej pogody, by się tam wybrać, więc na północ przejeżdżaliśmy tunelem pod Encumeadą.

Tym razem zatrzymaliśmy się na trzech pięknych punktach widokowych: pod hotelem Residencial Encumeada, skąd był piękny widok na góry i doliny, którymi chodziliśmy poprzedniego dnia, a następnie pod Pausada dos Vinhaticos, gdzie natychmiast przybiegła do mnie wychudzona kocina, jak gdyby wiedząc, że mam ze sobą suchą karmę, którą rano kupiłam w lokalnym sklepiku. Oczywiście nakarmiłam głodomora, a za chwilę pojawił się spasiony rudy kocur, którego już nie dokarmiałam, bo wiedziałam, że czeka na nas stado głodnych kotów w Jardim do Mar na południu. Spod Pausady były piękne widoki na drugą stronę gór, formujących ogromne plateau Paul da Serra, obecnie zamknięte dla ruchu samochodowego. Pięć lat temu jeszcze udało nam się tam wjechać i przemierzyć autem te dzikie pustkowia, by dotrzeć  do przepięknych lewad w Rabacal.

Kolejny przystanek mieliśmy na Terra Grande, skąd wśród kwitnących monstrualnych aloesów roztaczał się widok na miejscowość Serra de Aqua, leżącą na dnie doliny. Gdy już nacieszyliśmy oczy tymi widokami, ruszyliśmy na południe, w stronę Ribeira Brava, a potem nadmorską autostradą, do Jardim do Mar.

Niestety, gdy dojechaliśmy do Jardim do Mar, przepięknego nadmorskiego miasteczka, pogoda zaczęła się psuć,  a znad oceanu nadciągały ciemne chmury. Wróciłam więc do samochodu, by założyć na siebie cieplejsze ubrania, bo na ostatnim punkcie widokowym było tak ciepło i słonecznie, że rozebrałam się do krótkich rękawów, a pełne buty zamieniłam na sandałki. To był szok, że na południowym wybrzeżu okazało się znacznie chłodniej, niż w głębi wyspy. Zeszliśmy wąziutkimi i stromymi uliczkami nad morze, a wracając spotkaliśmy zaniedbane podwórko z masą wielobarwnych kotów. Miały do jedzenia tylko zupę pomidorową z makaronem, więc natychmiast rzuciły się na przywieziony przeze mnie koci pasztet, a potem na suchą karmę. Mam nadzieję, że zdążyły ją zjeść przed ulewą, bo ledwo dotarliśmy na niewielki ryneczek, gdzie znaleźliśmy hotelową restaurację, zaczęło padać. Nie lubię jadać w hotelach, ale tam nie było wyboru, a kanapek ze sobą nie wzięliśmy. Zresztą po dwóch dniach spędzonych w górach i żywieniu się kanapkami, mieliśmy ochotę na coś lepszego. Hotelowa restauracja okazała się świetna. Zupa rybna była wspaniała, a ryba pałasz z bananami, batatem i w sosie marakujowym po prostu rewelacyjna. Obiad tym bardziej nam smakował, że na zewnątrz rozszalała się ulewa. Na szczęście, jak to bywa na Maderze, gdy wyszliśmy z restauracji, znowu zaświeciło słońce, więc poszliśmy zwiedzać miasteczko.

Mimo bardzo kapryśnej pogody (naprzemian przechodzące fale deszczu i rozpogodzenia), spacer po ukwieconym miasteczku, uliczką pnącą się  coraz wyżej i wyżej na zbocze, był fantastyczny. Po pewnym czasie uliczka brukowana w kwiaty skończyła się i przeszła w stromą turystyczną ścieżkę, prowadzącą na punkt widokowy nad Jardim do Mar, a potem na sam wierzchołek klifu. Niestety, nie miałam odpowiednich butów, by się tam wspiąć śliską ścieżką, więc zadowoliłam się dojściem do punktu widokowego, skąd rozpościerał się przepiękny widok na ocean i czerwone, lśniące w deszczu dachy miasteczka. Po drodze spotkaliśmy dwie francuskie grupki turystów, którzy zachwycali się widokiem z klifu, ale wolałam nie ryzykować podejścia (a raczej późniejszego zejścia), bo nawet oni, w solidnych turystycznych butach, mieli na spodniach wyraźne ślady drobnych wypadków i zjeżdżania na tyłku. Francuzi okazują się nacją bardzo lubiącą takie wyzwania, bo wszędzie ich spotykaliśmy poza utartymi szlakami (a Polaków nigdzie; widać woleli sączyć drinki przy basenie).

Zrobiło się już późno, więc trzeba było wracać na drugą stronę wyspy, do hotelu, nadmorską autostradą, z której nie dało się podziwiać krajobrazów, bo droga prowadziła przez same tunele. Ledwo sie jeden kończył, zaraz zaczynał się drugi, ale dzięki temu droga powrotna była krótka i szybka.

  

Ogród botaniczny

6 stycznia, w dzień Trzech Króli, była zdecydowanie najgorsza pogoda. Lało od samego rana, klif ledwo majaczył we mgle, wzburzony ocean z ogromnymi falami huczał jak nigdy dotąd, więc sprawdziłam tylko w Internecie, czy tego dnia będzie otwarty ogród botaniczny i pognaliśmy na południe, gdzie miało być pięknie i ciepło. Faktycznie była tam zdecydowanie lepsza pogoda, nie padało, nad oceanem i nad Funchal nawet przebłyskiwał błękit, ale im wyżej podjeżdżaliśmy na wzgórze, gdzie rozpościerał się ogród, pogoda robiła się coraz gorsza, aż w końcu zaczęło siąpić. Mieliśmy nadzieję, że będą to tylko chwilowe opady, jak dzień wcześniej w Jardim do Mar, ale przezornie założyłam na siebie wszystko, co miałam (bo wierząc prognozom meteo, ubrałam się lekko), otworzyłam parasol i ruszyliśmy do ogrodu.

W słoneczny dzień ogród na pewno jest przepiękny; w deszczu zresztą też był cudny, miał swój urok, ale wiedziałam, że zdjęcia wyjdą bardzo marne. Andrzej był potwornie wkurzony, bo za poprzednim pobytem najlepsze zdjęcia miał właśnie z ogrodów (choć nie ze wszystkich, bo wtedy też padało). Tak więc łaziłam pod parasolem, ostrożnie stawiając stopy, by nie pośliznąć się na stromych alejkach, ze wściekłym facetem u boku. Wolałam nie zadawać mu pytania, czy wolałby być w Krakowie i wdychać sobie swojski smog.

Największe wrażenie robi tam kwiatowa bordowo-zielona mozaika zrobiona z drobnych roślinek. Z góry wyglądała rewelacyjnie, z bliska już trochę mniej, bo właśnie zimą jest przycinana, jak również uzupełniane są ubytki. W maju będzie po prostu ogrodniczym cudem. Nie przepadam za francuskimi ogrodami, przystrzyżonymi i symetrycznymi aż do bólu, ale ten kwiatowy dywan był przepiękny, może właśnie przez brak symetrii.

W pewnym momencie, gdy byliśmy w ogrodzie kaktusowym, trochę się przejaśniło, chociaż deszcz nie przestał padać, jednak pogoda na robienie zdjęć zrobiła się zdecydowanie lepsza. Niestety, ta radość nie trwała zbyt długo, bo za chwilę znowu się rozpadało, więc wpadliśmy na kawę i ciastko do ogrodowej kafejki. Właśnie czegoś takiego brakuje mi w krakowskim ogrodzie botanicznym. Zainstalowanie w pełnym słońcu automatu z puszkami coca-coli jest typowo polskim absurdem. A przecież mogłaby tam powstać cudowna kawiarenka, jak w ogrodzie Mehoffera, tuż obok jego muzeum. W kafejce w Jardim Botanico urzędowały przepiękne ogromne koty, nic sobie nie robiąc z turystów, którzy robili im zdjęcia. Miały tam swoje ulubione krzesła, na których ucinały sobie poobiednią drzemkę, pozując od niechcenia do zdjęć.

Jeszcze trochę powłóczyliśmy się po mokrym od deszczu ogrodzie, gdzie na każdym listku i kwiatku perliły się kropelki wody i zdecydowaliśmy się wracać na północ. W Sao Vicente są słynne wulkaniczne groty, idealne na taką pogodę. Gdyby było ładnie, pojechalibyśmy do centrum Funchal, by pochodzić po starym mieście, zjeść rybę pałasz w "O Avo", ale w deszczu nie mieliśmy na to najmniejszej ochoty (głównie Andrzej, który niezmiennie był wkurzony na pogodę).

  

Grota w Sao Vicente

Jak już pisałam poprzednio, 6 stycznia, zniechęceni deszczem w Funchal, wróciliśmy na północ wyspy, by zwiedzić groty w Sao Vicente, gdzie mieszkaliśmy. O dziwo, tam pogoda była znacznie lepsza. Przestało padać, nawet nieco się ociepliło, więc po przekąsce podjechaliśmy do grot. W zasadzie można było nawet tam podejść, bo wejście jest kwadrans pieszo od hotelu, ale było już późno i mogliśmy nie zdążyć na ostatnią grupę tego dnia. Na szczęście zdążyliśmy i znowu - podobnie jak na Lanzarote - zanurzyliśmy się w wulkaniczny świat, wyżłobiony podziemnymi strumieniami gorącej lawy. Groty są piękne, z licznymi odgałęzieniami i w dodatku - jakby inaczej - mają lewady! Przecież to Madera. Tak więc szliśmy podziemnymi korytarzami o różnych strukturach skały, a pod ścianą szemrał strumyk krystalicznie czystej wody, który w większych komorach tworzył podziemne jeziorka i wodospady. Ta woda plus elektryczne oświetlenie spowodowały, że pojawiły się tam zielone porosty, a miejscami nawet miniaturowe paprotki. To taka poglądowa lekcja, jak mogło wytworzyć się życie na ziemi. Zresztą na koniec zwiedzania obejrzeliśmy film o powstaniu Madery i - ogólnie - wysp Makronezji. Tak więc niezbyt udany dzień pięknie się zakończył w niesamowitym miejscu, bo nie wiedzieć dlaczego, jestem zafascynowana zjawiskiem wulkanizmu i mogę całe dnie spędzać w pozbawionych życia kalderach, na szczytach wulkanów czy w grotach wyżłobionych przez lawę.