Maroko - 01.2014
Agadir
Przejazd z Agadiru
Taroudant
Taroudant - plac
Taroudant - suk
Oaza
Oaza
Ouarzazate - kazba Taourirt
Ouarzazate - kazba Taourirt
Ouarzazate - kazba Taourirt
Ksar Tisirgat
Ksar Tisirgat
Dolina rzeki Dra
Dolina rzeki Dra
Wydmy Ergu Chebbi
Wydmy Ergu Chebbi
Erfoud - koty
Skamieliny
Skamieliny
Tinghir
Tinghir
Dolina Dades - Ait Ben Moro
Wąwóz Todra
Ait Ben Haddou
Ait Ben Haddou
Ait Ben Haddou
Ait Ben Haddou
Ku górom Atlasu Wysokiego
Przejazd przez Atlas
Przejazd przez Atlas
Przez Atlas Wysoki
Przez Atlas Wysoki
Przez Atlas Wysoki
Marrakesz - Ogród Majorelle
Marrakesz - Ogród Majorelle
Marrakesz - Ogród Majorelle
Marrakesz - Ogród Majorelle
Marrakesz - Ogród Majorelle
Marrakesz - Ogród Majorelle
Marrakesz - minaret
Marrakesz - Plac Jemma El Fna
Marrakesz - Plac Jemma El Fna
Marrakesz - Plac Jemma El Fna
Marrakesz - Plac Jemma El Fna
Marrakesz - Medresa Ben Joussef
Marrakesz - Medresa Ben Joussef
Marrakesz - Medresa Ben Joussef
Marrakesz - Medyna
Marrakesz - Medyna
Marrakesz - Muzeum Dar Mnebhi
Maroko - Magiczne Południe – styczeń 2014 r.
Tuż po Nowym Roku wybrałam się w objazdową podróż do Maroka, na Magiczne Południe. Podczas całego pobytu nie mogłam się nadziwić swojemu szczęściu. W tym terminie (3-10 stycznia) pojechałam zupełnie przypadkowo. Najpierw chciałam jechać jeszcze w grudniu, tuż przed Świętami, ale przegapiłam najkorzystniejszą cenę, więc zrezygnowałam. Po Świętach, przytłoczona polskim obżarstwem znowu zapragnęłam ucieczki od polskiej codzienności i na nowo zaczęłam szukać okazyjnej wycieczki na południe Maroka. Znalazłam taką od 10 do 18 stycznia, zapłaciłam, a dzień później okazało się, że ją anulowano z powodu niewielkiej ilości chętnych. Zaproponowano mi przeniesienie na 3 lub 24 stycznia. Pomyślałam, że z początkiem miesiąca na pewno nie zdążę jeszcze złapać jakiegoś przeziębienia, więc zdecydowałam się na 3 stycznia, mimo że do wyjazdu pozostały raptem 3 dni. Błyskawicznie się spakowałam, w dodatku dostałam jeszcze zwrot 130 zł za anulowanie wybranego przeze mnie terminu i pojechałam.
Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę! Po pierwsze trafiła się maleńka grupka: zaledwie 17 osób (zazwyczaj jest ponad 30 uczestników), więc mięliśmy mnóstwo miejsca w autokarze, sprawnie załatwialiśmy wszystkie formalności, no i wszyscy się szybko poznaliśmy. Oczywiście przeważały panie: na 4 mężczyzn było aż 13 kobiet (od 20 do 83 lat)! Wyraźnie było widać, kogo ciągnie w świat.
Po drugie - trafiła się nam fantastyczna pogoda, prawdziwy wybryk natury. O tej porze roku powinno być w Maroku raczej chłodno (maks. do 17-18 st.) i deszczowo. A my codziennie mieliśmy olśniewające słońce i temperatury powyżej 20 stopni. W Marrakeszu było nawet 32! Dopiero w ostatni dzień po południu, już w Agadirze, tuż przed powrotem do Polski, zaczął padać slaby deszcz. Gdyby nie spóźnienie samolotu, w ogóle nie wiedzielibyśmy, ze popsuła się pogoda! W następnym tygodniu było już dużo chłodniej i padał deszcz, a w górach śnieg.
Tak więc to był naprawdę wyjątkowy pobyt pod absolutnie każdym względem! Ale o tym dalej.
Agadir
Pobyt w Maroku zaczął się i zakończył w Agadirze - mieście wielkim, lecz nieciekawym, bo zniszczonym w latach 60. przez trzęsienie ziemi. Zresztą nie dotarłam do właściwego Agadiru, zadowalając się jedynie nadmorską strefą turystyczną, gdzie znajdował się nasz hotel. Był dokładnie taki, jak lubię - białe bungalowy rozrzucone na dużej powierzchni, w otoczeniu zieleni, basenów, z mnóstwem schodków, labiryntem pasaży, taki w duchu arabskich medyn, gdzie łatwo się zgubić. A po zmroku zewsząd wychodziły koty. Zresztą koty towarzyszyły nam w każdym hotelu, bo żaden z nich nie był typowym 10-pietrowym klockiem, lecz zbudowanym na wzór arabskiego riadu - domu z wewnętrznym ogrodem z fontannami i basenami.
Nad morze nie było daleko - jakieś 300 m, które można było przejść wąską stromą uliczką lub przez teren francuskiego Club Méditerranée, jeśli się było dostatecznie bezczelnym. Oczywiście byłam, bo chciałam zobaczyć, jak wypoczywają francuskie snoby. Mieli tam wszystko, co potrzebne do życia na wakacjach, włącznie z własną plażą, więc w zasadzie przez tydzień lub dwa mogli nie opuszczać strzeżonego terenu, a potem się chwalić, że byli w Maroku. Już na wejściu, na środku niewielkiego dziedzińca zachwycała niewielka fontanna obsypana dwubarwnymi płatkami róży. Dalej były tereny sportowe, włącznie z mini-golfem, tereny spacerowe, kafejki, restauracje, baseny, sklepiki, itp.
W Agadirze nieźle poznałam plażę, bo doszłam nią aż do luksusowej mariny, otoczonej eleganckimi rezydencjami, za którą rozciąga się port, a za ogrodzonym portem znalazłam miejsce, którego szukałam: lokalne tawerny dla miejscowych, w których serwują ryby i owoce morza. W zasadzie były do straszne budy, z wystawionymi na zewnątrz ławami, pokrytymi ceratą, przy których siedzieli rożnej maści konsumenci z błogością malującą się na twarzach. Zamówiłam więc talerz smażonych rybek i owoców morza, herbatę i bynajmniej się nie rozczarowałam. Przy mnie resztkami pożywiły się miejscowe koty, a czego one nie zjadły, to zabrałam dla kotów hotelowych.
Nad Agadirem wznosi się wzgórze z ruinami dawnej warowni (rozleciała się podczas trzęsienia ziemi), z którego jest widok na miasto i zatokę, ale nie wspominam go mile, bo właśnie tam zostawiono mnie, a autokar odjechał w siną dal. Przeżyłam chwile grozy w otoczeniu garstki tubylców płci męskiej i nie mając numeru telefonu do pilotki, ale wszystko szczęśliwie się skończyło. Tubylcy oferowali mi pogoń za autokarem ich prywatnym samochodem, ale trochę obawiałam się takiego rozwiązania problemu (mogłam się wpakować w jeszcze gorsze kłopoty), więc wróciłam z jednym z nich taksówka do hotelu, gdzie w końcu, dzięki pomocy przyjaciółki, interweniującej w biurze turystycznym z Polski, wrócił po mnie autokar.
Tak więc pobyt w Maroku zaczął się z drobnymi kłopotami, ale dzięki temu przekonałam się na własnej skórze, że Marokańczycy są otwartymi, miłymi i uczynnymi ludźmi.
Taroudant
Po przygodzie w twierdzy w Agadirze pojechaliśmy już prosto do Taroudant, pięknego miasta słynącego z murów obronnych długich na przeszło 6 km, ze 130 wieżami i 19 narożnymi bastionami. Weszliśmy do niego przez piękną starą bramę Bab al Kasbah do ogrodów dawnego pałacu paszy - Salam, gdzie obecnie mieści się luksusowy hotel.
Przeszliśmy się też labiryntem lokalnego suku (targu), zwanego "małym Marrakeszem", pełnym sklepików, maleńkich zakładów rzemieślniczych, odurzających zapachami i kolorami.
Dotarliśmy na główny plac, gdzie po pustce pory obiadowej znowu zaczęli gromadzić się ludzie (czyli mężczyźni), podziwiający pokazy zaklinacza wężów i inne atrakcje. Za 2 euro mogłam sfotografować zaklinacza z kobra, a potem się okazało, że w cenę wchodzi jeszcze zdjęcie z innym wężem na mojej szyi. Tym już byłam mniej zachwycona, ale trzeba było trzymać fason wobec kilkudziesięciu facetów zgromadzonych wokół zaklinacza.
Potem pożegnaliśmy Taroudant i pojechaliśmy górskimi bezdrożami na wschód.
U stóp Antyatlasu
Po opuszczeniu Taroudant, wokół ciągnęły się pustkowia, ograniczone jedynie górami Antyatlasu. Jednak te dzikie pustkowia miały niesamowity urok i nie były pozbawione roślinności: najpierw pojawiły się drzewa arganowe, z których orzechów Berberki wytłaczają wspaniały olej. Teraz owoce były tylko na pojedynczych drzewach, ale i tak podczas postoju udało nam się je sfotografować. Potem arganowce powoli zaczęły zanikać i pojawiły się piękne, malownicze drzewa z gatunku akacji. Czułam się jak na sawannie, chociaż te marokańskie akacje były znacznie mniejsze niż środkowoafrykańskie. Następnie akacje ustąpiły miejsca dziwnym liściastym krzewom, w kolorze srebrzystej zieleni, które okazały się trującymi mleczarami wyniosłymi. Niestety, nie zatrzymaliśmy się przy nich, a szkoda, bo pewnie każdemu przydałby się mały zapasik takich trujących listków lub, jeszcze lepiej, owoców przypominających jabłka. Nigdy nic nie wiadomo.
Od czasu do czasu mijaliśmy tylko brzydkie berberskie osady, z nowszymi domami wybudowanymi z pustaków i starszymi - z wypalanej gliny. Zawsze zżymam się w Polsce na szpetotę polskich wiosek, ale te marokańskie, o ile nie są starymi, obronnymi warowniami, są po prostu bardzo biedne i bardzo brzydkie. Wszędzie fruwają foliowe woreczki, zaśmiecając okolice, przy drodze walają się zużyte, nienadające się już do niczego plastykowe butelki i inne odpady. To samo zauważyłam w Tunezji i Egipcie. Tam zupełnie nie istnieje troska o przestrzeń publiczną. We własnych domach wszyscy maja zadziwiającą czystość (wiem, bo byłam), natomiast ulice i okolice domów toną w śmieciach i brudzie. Pod tym względem jednak wolę Austrię, a szczególnie Tyrol, gdzie można wędrować cały dzień i nie spotkać ani jednego śmiecia.
Jednak te pustkowia Maroka maja niesamowita urodę, dzikość i wolność, jakiej brakuje w Europie. Po tłocznym, szarym Krakowie czułam, jak moja dusza tam odżywa, zupełnie wolna, niczym nie ograniczona - ani czasem, ani przestrzenią. Pod wieczór dotarliśmy do Ouarzazate, zwanego bramą pustyni, z piękną starą kazbą, którą zwiedzaliśmy następnego dnia.
Kazba Taourirt w Ouarzazate
Po noclegu w Ouarzazate, rześkim porankiem podjechaliśmy pod kazbę Taourirt, imponującą siedzibę rodu Glaoui z XVII w. Jak wszystkie budowle berberskie, została zbudowana z suszonej, niewypalanej gliny, wymieszanej ze słomą. Z zewnątrz wygląda dosyć surowo, lecz wewnątrz ma pięknie zdobione pomieszczenia, niektóre w stylu arabskim, z barwnymi stiukami w kwiatowe wzory, inne bardziej surowe, ze stropami zrobionymi z miejscowego materiału, jak choćby palmy, drewna eukaliptusowego czy cedrowego. Podobno jest ich ok. 300, w tym wielkie sale, kuchnia, harem, do których dociera się wąziutkimi pasażami, uliczkami, bramami. Oczywiście nie zwiedzieliśmy ich wszystkich, jedynie te najciekawsze, bo gdyby chcieć wszystko zobaczyć, musielibyśmy spędzić tam pół dnia, a trzeba było ruszać w dalszą drogę.
Po górskich bezdrożach
Po opuszczeniu Ouarzazate jechaliśmy coraz dzikszymi górskimi bezdrożami, o przeróżnych skalistych formach i barwach skal i ziemi. Maroko jest niesamowite pod tym względem: o ile w Polsce ziemia ma jeden określony kolor, dosyć nieciekawy, gdy jest sucha, to w Maroku ma całą paletę ciepłych barw - od delikatnej ochry, ugru, przez wszystkie odcienie sjeny - od lekko różowej, przez różowopomarańczową, krwistą, aż do ciemnego bordo. Te barwy mieszają sie ze sobą, czasami pojawiają się w skałach rozmieszczone różnobarwnymi warstwami, jak w przekładańcu. Jechaliśmy dość długo przez te pustkowia, a ja na moment nawet nie zmrużyłam oka, tak fascynowały mnie mijane krajobrazy.
Agdz
W końcu dojechaliśmy do małego miasteczka o dziwnej nazwie Agdz, co w języku berberskim oznacza "miejsce odpoczynku". Niegdyś było ważnym punktem na trasie karawan jadących z Marrakeszu do Timbuktu na południu Sahary, ale odkąd karawany przestały przemierzać pustynię, zupełnie straciło na znaczeniu. Ożywia się jedynie w czwartki, gdy odbywa się tam cotygodniowy targ. Nad Agdz góruje bardzo dziwna góra, Djebel Kissane, przypominająca naczynie tagine. I to właśnie w cieniu tej góry spróbowałam swojej pierwszej tagine, podanej w potwornie gorącym ceramicznym naczyniu, z którego unosił się oszałamiający zapach przypraw, warzyw i mięsa. Miejsce, w którym to jadłam, było jak wszystkie tego typu jadłodajnie w Maroku - bardzo skromne, zaledwie kilka stolików na chodniku, tuż nad ulicą, którą przemieszczali się tubylcy na osiołkach. Kibelka (typu tureckiego) może nie będę opisywać, ale jedzenie było znakomite.
Dolina rzeki Draa
W Agdz zaczynają się już zupełnie inne krajobrazy, bo teraz droga prowadzi doliną rzeki Draa, porośniętą palmowymi oazami. W tym przypadku jest to prawdziwy palmowy las, ciągnący się całymi kilometrami wzdłuż koryta rzeki. Piszę koryta, bo na początku, owszem, wszędzie były palmy, ale nigdzie nie było widać wody. Z powodu anomalii pogodowych zamiast pory deszczowej nadal była susza i koryto było zupełnie wyschnięte. Woda pojawiła się dopiero dalej.
Ksar Tisirgat
Drugiego dnia objazdu późnym popołudniem dotarliśmy do oazy, którą zwiedziliśmy z przewodnikiem. Prawdę mówiąc, nigdy nie starałam sobie wyobrazić, jak wygląda wnętrze takiej oazy, a tam okazało się, że jest poprzecinana nawadniającymi kanałami, drogami dojazdowymi, przypominającymi parowy, a pod palmami są zagospodarowane poletka pod uprawę warzyw. W zimie niewiele tam rośnie, lecz w sezonie wegetacji uprawiają tam wszystkie potrzebne im warzywa, które palmy osłaniają przed zbyt gorącym słońcem. Nikt nie rozjeżdża oazy traktorami, bo do transportu służą osiołki.
Po zwiedzeniu oazy i hurtowych zakupach daktyli u lokalnych małoletnich sprzedawców pojechaliśmy do Tisirgatu, ufortyfikowanej wioski, czyli ksaru. Wyglądała bajkowo na tle palmowego lasu, w ciepłym świetle przedwieczoru. Oczywiście nikomu z nas nie przyszło do głowy, by założyć na siebie coś ciepłego, bo na zewnątrz było przeszło 20 stopni. Gdy weszliśmy w mury ksaru, zaczęliśmy dygotać z zimna. Nie przypuszczałam, że gliniane budynki mogą aż tak bardzo izolować od słońca. W lecie to błogosławieństwo, lecz zimą nie jest tam zbyt przyjemnie. Dlatego więc Berberyjki większość czasu spędzają na wewnętrznych podwórkach lub na tarasach dachowych, gdzie można cieszyć się słońcem. Zwiedziliśmy tam muzeum wyposażone w typowe berberyjskie sprzęty, używane zarówno przed wiekami, jak i dzisiaj. Najprostsze, z drewna i gliny.
Dzięki koneksjom Martyny, naszej pilotki, mogliśmy też zobaczyć wnętrze autentycznego berberyjskiego domu wewnątrz ksaru. Martyna wielokrotnie podkreślała, że należy on do zamożnych ludzi, którzy są bardzo dumni choćby z tego, że posiadają własną studnię i nie musza daleko chodzić po wodę. Gospodyni z wielką dumą pokazała nam swoją studnię, a potem kuchnię, sypialnię i salon. Sypialnia była malutkim pomieszczeniem z rozłożonymi na ziemi (przykrytej dywanikiem) skórami zwierzęcymi i kocami do okrycia się podczas snu. W salonie były tylko 2 dywany na ziemi i wałki pod ścianami, by goście mieli na czym usiąść. Gdy pomyślałam sobie, w ile niepotrzebnych sprzętów są wyposażone nasze sypialnie i salony, to poczułam wielki wstyd, że tak zachłannie gromadzimy cale góry rzeczy, a przecież można się obejść tak niewieloma. I być przy tym szczęśliwym. Nasza gospodyni była wykształconą kobietą - nauczycielką w miejscowej szkole. Miała tak niewiele, lecz na jej twarzy malował się spokój i zadowolenie z życia.
Zagora
Pod wieczór dojechaliśmy do Zagory, skąd w dawnych czasach ruszały karawany przez pustynię w stronę legendarnego Timbuktu. Kiedyś Timbuktu było przebogatym miastem na skrzyżowaniu szlaków, na południu od Sahary, ale odkąd odkryli go Europejczycy i zorganizowali morski transport do środkowej Afryki, podupadło i zasypały go piaski pustyni. Do dzisiaj archeolodzy wykopują spod piasków cenne arabskie manuskrypty, z najbogatszej biblioteki średniowiecznego świata. Z Zagory do Timbuktu było 52 dni podróży karawaną. Trzeba było mieć tyłek naprawdę przyzwyczajony do kołyszącego się chodu wielbłąda, bo ja z trudem wytrzymuję 30 minut.
Hotel w Zagorze, na skraju oazy palmowej przypominał pałac z baśni Tysiąca i jednej nocy, zresztą nazywał się Palais Asmaa. Oczywiście miał piękny wewnętrzny ogród z fontannami i basenami, nad którymi w cieplejsze pory roku serwowane były posiłki. My, niestety, musieliśmy zadowolić się salą restauracyjną. Tuż za hotelem wznosiła się góra, na zboczu której, w skale, wydrążone były berberskie domki. To był niesamowity kontrast miedzy tymi skromniutkimi domkami w skale ubogich Berberów, a tym kapiącym od ozdób hotelem dla zamożnych gości z Europy.
Podróżny pech
Od samego początku prześladował mnie wyraźny pech: pierwszego dnia objazdu zostałam sama w twierdzy w Agadirze, a autokar odjechał beze mnie, zostawiając mnie z grupą tubylców. Najlepsze jest to, że nikt, ale to nikt nie zauważył mojego zniknięcia, mimo, że siedziałam tuż za pilotką. Również pomocnik kierowcy, który przeliczał naszą niewielką grupkę.
Drugiego dnia mocno potłukłam się, gdy potknęłam się na kamieniu i przewróciłam, fotografując osła przy oazie. Nie mówiąc już o tym, że już wcześniej całe uda miałam posiniaczone, bo w autokarze przy wysiadaniu ciągle obijałam się o oparcie siedzenia, zapominając go złożyć.
Trzeciego dnia bankomat zatrzymał mi kartę, nie wypłacając potrzebnej gotówki. Odzyskałam ją, ale z powodu nadmiernego stresu pojawiły się problemy gastryczne. Prześladowana ciągłym pechem nie byłam w stanie cieszyć się pięknem dzikiego południowego Maroka.
Dopiero pod koniec trzeciego dnia zrozumiałam, skąd ten pech. Tym razem pojechałam na wymarzoną objazdową wycieczkę po Maroku sama, bez męża, bo nie mógł lub raczej nie chciał tam pojechać. Ponieważ był bardzo niezadowolony z mojego wyjazdu, cały czas czułam się winna, że tam jestem, a on został w Polsce i musi chodzić do pracy. A jeśli jest wina, musi być i kara. Tak więc dzień po dniu podświadomie karałam samą siebie za spełnianie swoich marzeń.
Gdy to zrozumiałam, wiedziałam, że muszę przestać się sabotować. Pod murami ksaru Tisirgat znalazłam niewielki czarny kamień w kształcie mydła. Skojarzył mi się z okrągłym kamieniem do symbolicznych ablucji, widzianym w muzeum. Tak więc wieczorem w hotelu wyjęłam z plecaka ten kamień i symbolicznie umyłam nim całe ciało, szczególnie głowę, mówiąc, że zmywam z siebie poczucie winy. Potem przepłukałam kamień zimną wodą i... pech odszedł. Już nie miałam więcej niemiłych przygód; wręcz przeciwnie – zaczęłam przyciągać do siebie dobry los.
Góry Jbel Saghro
Następnego dnia ruszyliśmy w drogę najpierw jeszcze zieloną doliną rzeki Draa, a gdy ją opuściliśmy, pojawiły się jałowe góry Jbel Saghro, jedynie z rzadka upstrzone pojedynczymi drzewkami. Niegdyś było tu ciepłe morze i teraz ten region słynie ze wspaniałych skamielin z amonitami, trylobitami, jeżowcami i in., które są tu w ogromnych ilościach i służą za surowiec do wyrobu absolutnie wszystkiego: od drobnych wisiorków dla turystów, przez popielniczki, mydelniczki, aż po umywalki, wanny, fontanny i ogromne ozdobne panneaux. Pejzaż za oknem autokaru stawał się coraz bardziej dziki, coraz bardziej pusty, jedynie tu i ówdzie wznosiły się samotne góry o fantastycznych kształtach.
Sahara - Erg Chebbi
Po południu przyjechaliśmy do hotelu w Erfoud, skąd dwoma jeepami ruszyliśmy na fakultatywną wycieczkę na Saharę, na wspaniale, ogromne wydmy Ergu Chebbi. Po drodze zatrzymaliśmy się u Berberów, którzy ugościli nas szklaneczką zielonej herbaty. Ponieważ do ich salonu w namiocie, pokrytym dywanami, nie wchodzi się w butach, więc zostawiliśmy nasze obuwie na zewnątrz, ku ogromnej radości tamtejszego burasa. Nie wiem, co ten kot wyczuwał w jednej parze męskich butów, ale odstawił cały spektakl: wąchał z upojeniem te buty, wcierał się w nie głową, tarzał, chciał wejść do środka. Śmialiśmy się, że z pewnością ich właściciel (nota bene Kolumbijczyk), z pewnością zamiast talku używał marihuany, stąd ta kocia euforia.
Erg Chebbi
Już gdy zatrzymaliśmy się u Berberów na herbatkę, widać było na horyzoncie piętrzące się żółtawe góry. Gdy do nich dojechaliśmy, okazało się, że to nie góry, lecz olbrzymie wydmy pustyni piaszczystej Chebbi, ciągnącej sie 20 km z północy na południe i 5 km ze wschodu na zachód. Niektóre wydmy mają nawet 160 m wysokości. Ta pustynia wygląda dokładnie tak, jak to sobie wyobraża każdy Europejczyk. Będąc w Egipcie przekonałam się, jak różna może być pustynia i że przeważa ta brzydka, żwirkowa, w ciemnym kolorze, zupełnie plaska, bez najmniejszej wydmy. W Tunezji miałam przedsmak tej prawdziwej piaszczystej pustyni, ale dopiero w Maroku odkryłam jej prawdziwe piękno.
Załadowano nas na wielbłądy i każda dwójka dostała swojego przewodnika. Mój zdecydował, że pojedzie tylko ze mną, co mnie bardzo ucieszyło. Wcześniej zmagałam się z ogromnym poczuciem winy, że sama pojechałam do Maroka, zostawiając męża z kotami, ale w końcu uporałam się z tym niemiłym uczuciem i jakby w nagrodę, dostałam najładniejszego wielbłąda, koloru kawy z mlekiem i najprzystojniejszego Berbera - Mehdiego.
To już było moje trzecie doświadczenie z jazdą na wielbłądzie, więc nie potrzebowałam się już kurczowo trzymać uchwytu, jedynie mocno ściskałam zwierzę nogami, by nie fiknąć koziołka. Tak więc mogłam robić zdjęcia, co nie było łatwe, wziąwszy pod uwagę ciężar i gabaryty mojego aparatu oraz kolebiący chód wielbłąda. Jakoś jednak sobie poradziłam i zdjęcia wyszły całkiem ładne. Gdy dotarliśmy na największe wydmy, zeszliśmy z wielbłądów i każda para mogła oddalić się nieco ze swoim przewodnikiem. Myśmy oddalili się nawet więcej, niż to "nieco", bo dotarliśmy na całkiem oddalone wydmy, skąd już nie było widać reszty ludzi. Oczywiście zdjęłam buty, by nacieszyć się kontaktem z piaskiem, który, ku mojemu zdziwieniu był... chłodny. Nie nagrzał się w ciągu całego dnia. W Tunezji w listopadzie był jeszcze ciepły, szczególnie we wnętrzu wydmy, a w Asuanie wręcz parzył. Ale ten miał piękną bursztynową barwę, więc nawet wybaczyłam mu ten chłód, leżąc sobie na nim. Mehdi śpiewał mi piosenkę, skryty za wierzchołkiem kolejnej wydmy... Słońce powoli zbliżało się coraz bardziej do horyzontu, aż w końcu zaszło, nadając wydmom niesamowitą czerwoną barwę. Ta chwila mogłaby wiecznie trwać. Niestety, trzeba było wracać. Obiecałam sobie, że na pewno jeszcze tam kiedyś wrócę i to nie z taką wycieczką w ramach przemysłu turystycznego, lecz sama albo w niewielkiej grupce przyjaciół.
Skamieniałości
Rano, zanim wyjechaliśmy z hotelu w Erfoud, zrobiłam jeszcze sesje fotograficzna hotelowym kotom. Zresztą nie tylko ja! Pojawiły się tuż po wschodzie słońca, gdy szliśmy na śniadanie. Pozajmowały wszystkie poduchy na krzesłach dla gości pod restauracja. Myślałam, że wylegują się tam tylko dla wygody. Gdy wracaliśmy ze śniadania, były już w pełnym słońcu, wygrzewając się z lubością. To najładniejsza kocia sesja fotograficzna, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła.
Po wyjeździe z Erfoud, pojechaliśmy do ogromnego centrum przetwarzającego i sprzedającego wyroby ze skamielin. Nawet nie podejrzewałam, że one są aż tak ogromne. Do tej pory widziałam niewielkie amonity i "rybki" na różnych wystawach geologicznych, ale nigdy takich monstrualnych. Nie dziwię się, że wyrabiają z nich nawet wanny. Można sobie taką zamówić. Oczywiście nie nadaj się ją na bagaż do samolotu, bo jednak takie maleństwo trochę sobie waży, więc transportem zajmują się specjalne firmy spedycyjne. Jak wygram te miliony w lotto, to sobie sprawie jakiś "drobiazg" z marokańskich skamielin, np. wieszak do hallu .
Berberyjski akwedukt
Zatrzymaliśmy się też w ciekawym miejscu, by poznać pustynny system nawadniający, wymyślony przez Berberów. O ile Rzymianie mieli nadziemne akwedukty, którymi sprowadzali do miast wodę z gór, to Berberowie mieli system połączonych studni, którymi przesyłali wodę na spore odległości. M.in. Marrakesz jest w ten sposób zaopatrywany w wodę z gór Atlas, która systemem podziemnych studni dociera do miasta, które nie leży nad żadną rzeką ani brzegiem morza.
Wąwóz rzeki Todry
W południe wjechaliśmy na płaskowyż rozdzielający Atlas Wysoki od Antyatlasu, gdzie na wys. 1300 m jest usytuowane piękne miasteczko Tinghir, otoczone gajami palmowymi. Niestety, mogliśmy podziwiać go tylko z daleka, bo w styczniu dni są krótkie, więc i program zwiedzania był mocno skrócony. To, co inne grupy, o innych porach roku mogły spokojnie zwiedzić, my tylko podziwialiśmy przez szyby autokaru albo na króciutkim, 5-min. postoju. Cóż, każda pora roku ma swoje plusy i minusy.
Za Tinghir zaczyna się już dolina rzeki Todry, która w swoim górnym biegu tworzy piękne przełomy, przeciskając się miedzy 300 metrowymi ścianami z różowego piaskowca. Dolina faktycznie piękna, będąca jakby naturalną warownią, z zielonym dnem rzeki i różowymi prawie pionowymi, dzikimi skalnymi ścianami. Niestety, bardzo trudna do fotografowania, nawet, gdy już się zatrzymaliśmy, bo były tam olbrzymie kontrasty miedzy strefami cienia i słońca. Zresztą te kontrasty były nie tylko optyczne, również termiczne: w słońcu było gorąco, a w cieniu dygotało się z zimna. Na dnie doliny pasło się stado osiołków, po wodzie przechadzała się czapla, a Berberyjki prały ubrania w lodowatej wodzie (chyba pod turystów, żeby dostać coś za zdjęcia). Dałam im kosmetyki - wyglądały na zadowolone.
W wąwozie mieliśmy godzinę na zjedzenie obiadu i spacer do górnego pietra doliny. Szybko zjadłam więc wspaniały kus-kus (na który jednak dość długo czekaliśmy, mimo wcześniejszego zamówienia), zrobiłam sobie zdjęcia z miłościwie panującym Mohammadem VI (może nie osobiście, bo był wtedy w Marrakeszu, ale z jego portretem) i pobiegłam zobaczyć górne piętro doliny, obwieszone pamiątkami. Niestety, w restauracji nie było portretu jego pięknej żony, księżnej Lalli Salmy, która nigdy nie zasłania swoich długich kasztanowych włosów. Chociaż przy niej to pewnie wyglądałabym na "Monsieur", jak tytułowały mnie w jednym z ksarów berberskie dzieci, gdy dawałam im słodycze, bo w głowie im się nie mieściło, że ktoś z krótkimi włosami i w spodniach może być "Madame".
Dolina rzeki Dades
Po opuszczeniu wąwozu Todra, jechaliśmy piękna doliną rzeki Dades (dopływ Draa - najdłuższej rzeki Maroka), zwanej "drogą tysiąca kazb". Faktycznie, jest ich tam bez liku, jedne w dobrym stanie, inne w rozsypce, ale nadal malownicze. Zatrzymaliśmy się obok jednej z nich, pięknie odrestaurowanej, w miejscowości Skoura - Ait ben Moro. Teraz mieści się w niej luksusowy hotel i restauracja.
Przejeżdżaliśmy też przez region El Kelaa el Mgouna, słynny z uprawy róży damasceńskiej. Niestety, o tej porze roku różane krzewy nie tylko nie kwitły, a nawet nie miały liści. Przypominały uschłe krzaczki niskich przydrożnych żywopłocików. O zimie też przypominały nagie gałęzie topoli, orzechów i migdałowców. Cóż, różane produkty kupiłam dopiero w zielarni w Marrakeszu, gdzie pachniało rozgrzanym latem.
Pod wieczór, gdy mijane skały i kazby przybrały czekoladową barwę, dojechaliśmy do Ouarzazate, gdzie mieliśmy drugi nocleg. Tym razem już zapamiętałam, że hotel jest niedaleko kazby Taourirt, więc poszłam do niej przed kolacja. Oczywiście zaraz po wyjściu z hotelu zgubiłam się, ale natychmiast zareagowali 2 tubylcy i zaprowadzili mnie pod pięknie oświetloną kazbę. Nawet starszy z nich zapraszał mnie do domu na herbatę, ale nie chciałam spóźnić się do hotelu na kolację, więc grzecznie podziękowałam. Gdybym miała więcej czasu, to pewnie skorzystałabym z zaproszenia, bo jakoś w Maroku czułam instynktownie, że nic mi nie grozi.
Wracając wstąpiłam jeszcze do maleńkiego sklepiku z pamiątkami, gdzie kupiłam piękny berberski wisiorek. Niestety, nie miałam już więcej gotówki, a sprzedawca pokazywał mi prawdziwe berberskie skarby. Zaczął oczywiście od potwornego chińskiego badziewia dla niewybrednych turystów, ale gdy prychnęłam, że nie noszę plastyku, to natychmiast poszedł na zaplecze i wyniósł stamtąd pudełko prawdziwej biżuterii. Potem żałowałam, że nie spróbowałam wyjąć gotówki z bankomatu, ale wciąż jeszcze pamiętałam moją niedawną przygodę z pożartą przez bankomat kartą.
Ksar Ait Ben Haddou
Gdy nastał kolejny słoneczny, lecz chłodny poranek, opuściliśmy Ouarzazate, by pojechać do najbardziej malowniczego ksaru Maroka - Ait Ben Haddou. Ta warowna osada, położona na wzgórzu nad rzeką Ouarzazat (jeszcze wyschłej tej zimy, z powodu braku opadów), już od XVI wieku była ważnym miastem handlowym na trasie karawan, między Ouarzazate a Marrakeszem. Podupadła, gdy otworzyły się morskie szlaki wzdłuż zachodniego wybrzeża, a całkowicie straciła znaczenie, jako miasto handlowe i warownia, gdy Francuzi zbudowali drogę przez Atlas Wysoki (przełęcz Tiszka). W 1987 r. została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, ale teraz przeżywa swą świetność jako malowniczy plan filmowy ("zagrała" m.in. w "Gladiatorze", "Klejnocie Nilu", "Aleksandrze").
Większość ludzi mieszka poza fortyfikacją, ale kilka rodzin jednak tam pozostało, a my mieliśmy okazję zobaczyć mieszkanie jednego z tamtejszych aktorów - wysokiego, przystojnego Berbera. Zupełnie nie przeszkadza mu, że w amerykańskich produkcjach grywa podrzędne rólki, w zasadzie jako statysta, np. wachlujący cesarza albo niosący lektykę. Dla polskiego artysty byłaby to życiowa porażka, a on jest zadowolony, że ma z czego utrzymać rodzinę. Zrobiliśmy sobie z nim oczywiście zdjęcia, bo przecież nie na co dzień obcuje się z aktorami grywającymi w kasowych hollywoodzkich produkcjach. Ale i tak największe wrażenie zrobił na mnie osiołek w zagrodzie oraz prawdziwie księżycowy krajobraz, otaczający ksar.
Jak już wspomniałam, większość ludności mieszka poza starym ksarem. Tam też skupiają się sprzedawcy pamiątek. Z jednej strony usiłują handlować plastykową "autentyczną berberską biżuterią" made in China, a z drugiej, oferują ładną ceramikę, ładnie postarzone przedmioty sztuki użytkowej czy przepiękne wyroby wzorowane na tradycyjnych, jak n.p. różnego rodzaju drzwi - arabskie, żydowskie, a nawet egipskie. Niedawno przeczytałam, że niegdyś te żyzne południowe doliny rzek były zamieszkiwane przez bardzo licznych Żydów, stąd właśnie takie zdobnictwo. A w samym ksarze zastaliśmy miejscowego malarza-akwarelistę, który malował widoczki za pomocą wywaru z zielonej herbaty, wzmocnionego szafranem, które później podgrzewał nad palnikiem, by zyskały intensywne barwy. Żal było stamtąd odjeżdżać, tym bardziej że poranny chłód szybko ustąpił miejsca przyjemnemu ciepłu. Jednak przed nami była jeszcze długa droga do Marrakeszu, wiodąca przez Atlas Wysoki.
Przejazd przez Atlas Wysoki
Żal było mi odjeżdżać z ksaru Ait Ben Haddou, ale przed nami była kolejna, niemniejsza atrakcja - przejazd przez Atlas Wysoki. Powoli dolina, którą jechaliśmy, stawała się coraz bardziej dzika, roślinność coraz bardziej uboga, a droga coraz bardziej kręta. W końcu dotarliśmy na przełęcz Tizi-n-Tischka, na wys. 2260 m, czyli niewiele niżej niż szczyt Świnicy w Polskich Tatrach. Było pięknie, słonecznie, ale wiatr chciał urwać głowę, no i temperatura zrobiła się wysokogórska - ok. 10 st., więc trzeba było opatulić się zimową kurtką. Na przełęczy oczywiście królują przeróżne pamiątki, głownie minerały i ceramika. Gdybyśmy zatrzymali się tam na dłużej, na pewno spróbowałabym sama coś znaleźć, bo Atlas obfituje w przepiękne geody. Pani Hildegarda ze Śląska, mimo swoich 70 lat, natychmiast ruszyła do źlebu i oczywiście wróciła z łupem - całkiem ładnym fragmentem geody rozbitej przez wcześniejszego poszukiwacza. Chętnie wróciłabym kiedyś w te góry, na trekking, połączony z poszukiwaniem pięknych okazów minerałów, ale na razie muszę zadowolić się geodami kupionymi w Agadirze i amonitami nabytymi na pustyni u Mehdiego. O ile niżej położone góry były w różnych odcieniach sjeny i ochry, to wokół przełęczy Tizi-n-Tischka zrobily się szaro-beżowe, znacznie mniej malownicze, za to bardziej groźne. Ponieważ tegoroczna zima była nietypowa również w Maroku, na przeleczy nie było ani odrobiny śniegu, a czasami o tej porze roku jest zupełnie nieprzejezdna. Tylko tu i owdzie, na szczytach można było zauważyć jakieś reszteczki śniegu. Podobno pobielały w następnym tygodniu po naszym powrocie do Polski.
Zjeżdżając serpentynami z przełęczy Tizi-n-Tischka, widać było ciągle zmieniający się krajobraz. Surowe szczyty wznoszące się nad przełęczą ustępowały miejsca bardziej łagodnym zboczom, porośniętym najpierw opuncjami i różnymi szarymi krzewinkami, nie wymagającymi wiele wilgoci, a w końcu przekształciły się w typowe dla Maroka czerwone góry, poprzecinane fantastycznymi wąwozami i porośnięte drzewami iglastymi. Później koloryt gór coraz bardziej się rozbielał, przechodząc w róż, a miejscami nawet w biel. Powoli krajobraz się wypłaszczał, aż wjechaliśmy na równinę obsadzoną sadami, prowadzącą do Marrakeszu. Jeszcze po drodze zatrzymaliśmy sie w górach na obiad, gdzie zjedliśmy świetny tajine z jagnięciną, a później jeszcze na mały postój na nakarmienie chudego, marokańskiego pieska i wypicie szklanki soku ze świeżych pomarańczy. Gdy zjechaliśmy na równinę, Atlas Wysoki stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż w ogóle zniknął nam z oczu. Skończyła się przepiękna włóczęga po dzikich bezdrożach, gdzie wszystko zdarzyć się mogło wśród czerwonych gór i pustyni, pod intensywnie szafirowym niebem. Przed nami rozpościerał się Marrakesz, który kiedyś tak bardzo chciałam zobaczyć, a który teraz mnie odstręczał po ciszy pustyni i gór.
(Dopisek w grudniu 2018 r. – Już na pewno nie wybiorę się na trekking w Atlas Wysoki po bestialskim zamordowaniu przez islamskich ekstermistów dwóch skandynawskich turystek u stóp Dżabal Tubkal – najwyższego szczytu Atlasu – 4167 m n.p.m.).
Marrakesz – ogrody Majorelle
Wizyta w Marrakeszu zaczęła się w sposób bajkowy - autokar zawiózł nas bezpośrednio przed ogrody Marjorelle, które były cudowną kontynuacją tej atmosfery, jaka panowała na pustyni czy w górach Atlasu. To jedyne swego rodzaju, absolutnie mistyczne miejsce, gdzie czas przestaje istnieć, a człowiek zlewa się z otaczającą przyrodą. Mieliśmy tam tylko 45 min., bo ogród w rzeczywistości nie jest wielki, ale ja mogłabym spędzić w nim cały dzień. Chociaż, mijając jedną trójkę z naszej grupy usłyszałam, że te 45 min. to przesada, bo oni w 10 zobaczyli już wszystko i teraz będą się nudzić.
Ogród został założony przez Jacquesa Marjorelle, francuskiego malarza, pochodzącego z Lotaryngii (Nancy), który zakochał się w urodzie południowego Maroka i w 1917 r. osiedlił się w Marrakeszu. Odbył osiem wielkich wypraw na południe, do niedostępnych ksarow, kazb, górskich dolin Atlasu i Antyatlasu i malował, malował, malował. W kolorze sjeny, ale też w kobaltowym błękicie, który jako jedyny, oddawał barwę nieba nad Atlasem i strojów Berberek. Ten odcień został nazwany później błękitem Marjorelle. 5 lat później kupił 1,6 ha na obrzeżach Marrakeszu, gdzie postawił willę w surowym stylu mauretańskim (bez tych typowych ozdób, stiuków, itd.). Potem dokupił jeszcze kolejne parcele, zwiększając swą posiadłość do 4 ha. W 1931 r. zlecił budowę willi w stylu kubistycznym, gdzie urządził swoje atelier oraz pomalował ją na swój ukochany kolor nieba nad Atlasem. Posiadłość zaś przekształcił w rajski ogród, z kilkuset gatunkami różnych roślin z całego świata, tworzących "katedrę form i barw". Niestety, utrzymanie takiego ogrodu okazało się kosztowne, więc w 1947 r. udostępnił ogród zwiedzającym. Jednak po rozwodzie w 1955 musiał podzielić ogród, a problemy finansowe oraz zły stan zdrowia spowodowały, że ogród coraz bardziej się kurczył. W końcu, w 1961 r. musiał się pozbyć nie tylko ogrodu, ale i wilii ze swoim atelier. Po drugim poważnym wypadku samochodowym wrócił do Francji i tam zmarł w 1962 r. Jego cudowny ogród z każdym rokiem coraz bardziej marniał i podupadał.
Dalsze losy cudownego ogrodu Jacquesa Marjorelle okazały się na szczęście pomyślne. Gdy w 1966 r. Yves Saint-Laurent i jego partner Pierre Berge, po raz pierwszy zawitali do Marrakeszu, ten podupadły ogród zauroczył ich do tego stopnia, ze zrobili wszystko, by nie dopuścić do jego likwidacji i wybudowania na jego miejscu kompleksu hotelowego. Walka o zachowanie ogrodu była długa i zażarta. W końcu udało im się go kupić w 1980 r. i natychmiast przystąpili do prac renowacyjnych. Dzisiaj w ogrodzie o powierzchni mniejszej niż 0,5 ha jest 300 gatunków roślin, wymyślny system nawadniający i armia 20 ogrodników. Gdy Yves S-L. zmarł w Paryżu w 2008 r., jego prochy zostały rozsypane w różanym ogrodzie willi Jacquesa Marjorelle (nazwanej przez niego willa Oasis). Obecnie ogród należy do fundacji jego imienia, więc może nie zagrozi mu w przyszłości zabudowa jakimś centrum handlowym lub hotelowym, bo firma Y.S.L. ma sie dobrze.
Marrakesz - plac Jemma El Fna
Marrakesz. Czerwone miasto z fascynującym placem Jemma El Fna, pełnym zgiełku, barw, zapachów, snujących się dymów i wielojęzycznego tłumu. Jednak w ten pierwszy wieczór w Marrakeszu to wszystko raczej mnie odstręczało, niż zachwycało. Była jeszcze we mnie cisza i pustka gór i pustyni, więc zderzenie z tym zgiełkiem i tłumem było bardzo bolesne. Jeszcze całkiem miłe było podziwianie pięknego minaretu największego w Maroku meczetu Kutubija, wybudowanego w połowie XII w. Jego nazwa pochodzi od arabskiego słowa El Kutubijjin, oznaczającego bibliotekarza, a został tak nazwany od momentu, gdy wokół niego zaczęli ustawiać swe stragany sprzedawcy rękopisów. Oczywiście obejrzeliśmy go tylko na zewnątrz, bo niewiernym, a szczególnie płci żeńskiej - wstęp do niego wzbroniony. Wieża wysokości 69 m jest ozdobiona 4 miedzianymi kulami, choć wg legendy są złote, przy czym ostatnia została jakoby podarowana przez żonę kalifa Mansura za złamanie postu w Ramadanie. Biedaczka kazała przetopić całą swoją złotą biżuterię i odlać tę kulę. To już chyba wołałabym udać się na pielgrzymkę do Mekki.
A potem przeszliśmy na plac Jemma el Fna, pełen tubylców, turystów, zaklinaczy wężów, treserów małp, magików, kobiet malujących wzory henną, itp. To był taki szok, że jak najszybciej schroniłam się na płatnym tarasie kawiarni, na pierwszym piętrze budynku przylegającego do placu. Popijając tam przepyszną zieloną herbatę, mogłam w spokoju robić zdjęcia placu, aż do zachodu słońca. Gdy zrobiło się ciemno, zeszłam cos zjeść do jednej z licznych jadłodajni na Jemma el Fna. Nie odważyłam się wejść do mediny ani na suk z obawy, że się zgubię i miałam rację, bo jedno małżeństwo z naszej wycieczki miało duże problemy z odnalezieniem powrotnej drogi do autokaru.
Marrakesz – medyna
Marrakesz powstał na półpustynnych terenach u stóp Atlasu w drugiej połowie XI w. Wg legendy, najpierw pojawił się tam las palmowy, z pestek daktyli, które na postoju jedli wojownicy berberyjscy. Gdyby nie woda, sprowadzana od 700 lat z Atlasu systemem przemyślnych podziemnych akweduktów, nie miałoby prawa zaistnieć. Zresztą do dzisiaj można spotkać na placu Dzemma El Fna ubranych na czerwono sprzedawców wody, którzy przypominają, jakim jest ona cennym darem w przeszło milionowym mieście, pełnym zresztą wspaniałych ogrodów i pałaców z kwitnącymi wewnętrznymi dziedzińcami. A na początku był to tylko niewielki ksar, z domami zbudowanymi z miejscowej czerwonej gliny - tabia. Wiek później był już stolicą potężnego imperium, rozciągającego się od Atlantyku po Trypolitanie (na terenie dzisiejszej Libii). To stamtąd ruszano na podbój Andaluzji. A potem miasto i imperium podupadło. Marrakesz jest najlepszym przykładem miasta, które powstaje z niczego, rozrasta się, staje się potężne, potem upada, by znowu się podnieść i w XVI, za panowania innej już dynastii, stać się stolicą ogromnego islamskiego imperium, rozciągającego się od Portugalii, przez Hiszpanię, północną Afrykę, aż po Timbuktu na południowym skraju Sahary. Jeszcze po hiszpańskiej rekonkwiście był przez moment potężnym ośrodkiem kulturowym, do którego schronili się uciekinierzy z Andaluzji, by powoli tracić na znaczeniu na rzecz innych miast. Teraz jest jednym z ulubionych miast, odwiedzanych przez turystów z Europy.
Szósty dzień objazdu zaczęliśmy od spaceru po medynie, jeszcze pustej o tej porze dnia. Dopiero pojawiali się pierwsi przechodnie, pierwsze wózki zaprzęgnięte w osiołka, mężczyźni na rowerach, wiozący w kapuzie burnusa kupiony podpłomyk, kobiety idące z ciastem na chleb do najbliższego chlebowego pieca, by tam go zostawić i odebrać po południu. Na szczęście mieliśmy lokalnego przewodnika, bo przybysz z Europy, przyzwyczajony do naszej geometrycznej urbanistyki, natychmiast zgubiłby się w tej plątaninie wąziutkich uliczek, zaułków, tajemniczych przejść, składzików. Wreszcie poczułam urok tego miasta, które tak mnie zachwyciło w filmie "W stronę Marrakeszu".
Przechadzając się uliczkami medyny, dotarliśmy do największego w Marrakeszu meczetu (XII w.) i medresy Alego Ibn Jussufa (XIV-XVI w.). Oczywiście do meczetu nie wpuszczają niewiernych (a już szczególnie kobiet), ale medresa - największa szkoła teologiczna w Maroku - jest do zwiedzania. Weszliśmy tam ze zwyczajnej wąskiej i ciemnawej uliczki w barwie ciemnego różu, a po przekroczeniu bramy znaleźliśmy się w innym świecie, pełnym elegancji, piękna i niebywałego spokoju. Nawykli do surowej urody berberyjskich kazb, w oszołomieniu patrzyliśmy na przebogate sztukaterie, przypominające brabanckie koronki. Piękny wewnętrzny dziedziniec z basenem do ablucji pośrodku otoczony jest ażurowymi krużgankami, nad którymi mieszczą się studenckie celki, prawie zupełnie ciemne, do których wpada światło jedynie przez małe okienko, zresztą zazwyczaj zasłonięte ażurowym parawanem z drewna cedrowego. Te bardzo ascetyczne wnętrza niesamowicie kontrastują z przepychem i urodą dziedzińca, a szczególnie mihrabu (niszy skierowanej w kierunku Mekki) w sali modlitewnej.
Po wyjściu z medresy, poszliśmy do Muzeum Marrakeszu, które mieści się w pięknym XIX-wiecznym pałacu Dar Mnebhi, a swój obecny wygład zawdzięcza fundacji Omara Benjellouna, nieżyjącego już biznesmena, kolekcjonera i wielkiego mecenasa sztuki marokańskiej. Pałac oczywiście jest zbudowany na planie czworokąta, z wewnętrznym dziedzińcem z małymi fontannami, przebogato zdobiony, a w salach pod arkadami jest kolekcja etnograficzna. Podobno jeszcze we wioskach Atlasu Berberowie noszą identyczne ubrania, a kobiety biżuterię. W miastach już wszystko się zmieniło. W miejscu dawnego pałacowego hammanu są organizowane czasowe wystawy współczesnego malarstwa i tym razem też trafiliśmy na taką, Mehdiego de Graincourt, pisarza i malarza pochodzenia francuskiego, lecz żyjącego w Marrakeszu. Zachwyciła mnie symbolika i szalona kolorystyka tych obrazów, więc nie mogłam się powstrzymać i kilka z nich sfotografowałam.
Wychodząc już z muzeum, na dziedzińcu, gdzie mieści się kawiarenka, zobaczyłam dziwną scenę: otóż nasza przewodniczka Martyna była okadzana przez sympatycznego staruszka w żółtym turbanie. Zaintrygowała mnie ta scena, a Martyna powiedziała, że też mogę zostać okadzona, na co z entuzjazmem przystałam. Kto wie, ile dżinów przyczepiło się do mnie w czasie naszej podróży, bo przecież nie zatykałam na noc wszystkich hotelowych umywalek, a rzecz jasna korzystałam nocą z łazienki .Tak więc poddałam się działaniu aromatycznego kadzidła, które na pewno zawierało w sobie różne dziwne składniki, jak sproszkowany róg gazeli, skrzydła wrony, fragment salamandry, nietoperza, szarańczę, sierść różnych zwierząt, żywicę, korzeń mandragory, ambrę, cynamon, będźwin i kolendrę. Czarownik chyba wyczul we mnie te dżiny, bo o ile Martynę okadzał z dość daleka, to mnie włożył kadzielnicę pod sukienkę. Później cały dzień pachniałam kadzidlanym dymem. Martyna śmiała się później, że on chyba zjawił się tam specjalnie dla mnie, bo do tej pory nigdy go nie widziała w tym miejscu. A ja śmiałam się, że chyba wyczuł we mnie wiedźmę.
Marrakesz – suk
Po wyjściu z muzeum, zagłębiliśmy się w dzielnice handlowych uliczek, czyli suk. Oszałamia tam bogactwo kolorów, form, zapachów, dźwięków. Sklepiki-warsztaty upchane gęsto jeden przy drugim, przy wąziutkich uliczkach, krytymi czasem fragmentami folii, blachy, tektury, gałęzi palmowych i wszystkimi innymi materiałami, które wyobraźnia Marokańczykom podpowiada. Przez zatłoczone uliczki przeciskają sie mężczyźni na rowerach, motorynkach, wózkach zaprzęgniętych w osiołki. Wszyscy się nawołują, zachęcają przechodniów do wstąpienia do sklepiku- warsztatu, w którym na miejscu wszystko jest wytwarzane. Jakaż to odwieczna mądrość, by zarobić samemu na wytworach swoich rąk, zamiast oddawać 3/4 zysku pośrednikom! Nie mówiąc już o tym, ze taki towar budzi większe zaufanie, aniżeli anonimowy, przywieziony wielkim kontenerem z chińskiej fabryki. Sprzedawcy czyhają na każde spojrzenie przechodnia. Gdy tylko niebacznie na dłużej zawiesi się na czymś wzrok, natychmiast uznają to za zachętę do targowania się. I każdą odmowę traktują jako negocjacyjny wybieg, mający jedynie na celu obniżenie ceny. Nawet ja, negocjacyjna analfabetka, nauczyłam się w Maroku targować, chociaż jeszcze nie sprawiało mi to przyjemności. Oczywiście kupowałam za przyzwoitą europejską cenę, bo nie potrafiłabym zostawić sprzedawcy zaledwie paru dirhamów za jego wyrób, czy towar, który mnie oczarował. Na moje szczęście szybko przemknęliśmy przez suk, wiec tylko robiłam zdjęcia, nic nie kupując. Później odważyłam się wrócić jedynie na sam skraj, gdzie kupiłam berberyjskie wisiory, targując się "jak prawdziwa Berberka", jak określił to sprzedawca. Wyglądał jednak na zadowolonego i na koniec transakcji podstawił mi oba policzki do ucałowania, a mnie uszczypnął w jeden. Zachwyciły mnie też kowalskie wyroby, o pięknej ornamentyce, ale też tylko robiłam im zdjęcia, pilnie uważając, by w kadr nie wszedł mi kowal, bo mogłabym zostać ostro zrugana, a nawet opluta. Oni są bardzo przeczuleni na swoim punkcie, gdyż w krajach arabskich uchodzą za ludzi nieczystych (haram), ponieważ pracują z ogniem, a wiec maja do nich dostęp demony.
Martyna zaprowadziła nas do zielarni, gdzie po bardzo przystępnych cenach mogliśmy kupić różne przyprawy, oleje oraz kosmetyki. Cale pomieszczenie tej zielarni wyłożone było półkami, na których ciasno ułożono słoiki z różną zawartością. Były tam przeróżne zioła, ale także składniki magicznych mikstur, jak np. sierść jakiegoś zwierzęcia, mika, skóra węża, jakieś tajemnicze owady w zalewie, mirra, piżmo, pewnie i zwierzęce odchody oraz zakrzepła krew menstruacyjna, różne amulety w formie koralików, muszelek czy wisiorów. Jestem przekonana, że można tam było kupić wszystkie składniki do słynnej księżycowej pasty albo i sama pastę. W książce Jeana Mazela "Zagadki Maroka" znalazłam na nią przepis:
"Użyć najlepiej nowej dzieży, starannie umytej. Obnosić ją w nocy po wszystkich miejscach, gdzie spotyka sie diabły: ściekach, jatkach, gnojówkach, ustępach, lecz również po synagogach, meczetach, kościołach i grobach świętych, kolo których diabły mają zwyczaj się włóczyć. Wziąć wodę z siedmiu źródeł; wziąć wodę z siedmiu zakrytych studzien. Przy każdej z tych czternastu operacji czarownik błaga, żeby księżyc był przychylny w czasie następnej fazy ubywania. Prażyć będźwin i kolender na blasze obok dzieży z wodą, namawiając dym do zapłodnienia wody z siedmiu źródeł i siedmiu zakrytych studzien "na dobro i zło". Kiedy piana ukaże się na powierzchni wody, dorzucić piżma, ambry, żywicy, białego będźwinu, aż do otrzymania pasty o lepkiej konsystencji". Pasta księżycowa może służyć zarówno w dobrym, jak i złym celu. Nie zapytałam o pastę, bo wtedy jeszcze o niej nie wiedziałam . Ale na suku spotkałam wiszące skory afrykańskich zwierząt, służące do uprawiania magii, a na placu Jemma El Fna - skórę zdartą z gazeli wraz z głową oraz skórę z węża. Jak widać, magia w Maroku nadal ma się dobrze.
Powrót
Niestety, piękna marokańska przygoda zmierzała ku końcowi. Po południu pożegnaliśmy Marrakesz, zmierzając autostradą wprost do Agadiru. Na szczęście w Maroku nawet autostrady wiodą przez przepiękne krajobrazowo tereny, więc nie była to taka nuda, jak przemierzanie np. polskich albo niemieckich równin. Wokół wznosiły się ciemnoczerwone wzgórza, a za nimi łańcuch Atlasu Wysokiego, który widzieliśmy teraz od drugiej strony.
Na osłodę okazało się, że zmieniono nam porę odlotu do Polski następnego dnia, więc zyskaliśmy prawie cały kolejny dzień w Agadirze. Na szczęście hotel (ten sam, co na początku - Tagadirt, czyli po berberyjsku - twierdza) był pustawy, więc można było zrobić dopłatę za dodatkową dobę i nie koczować na walizce w hallu. Tak więc powłóczyłam się jeszcze po plaży, poszłam do "Ptasiej doliny" (czyli lokalnego, niewielkiego zoo), zjadłam owoce morza w porcie, zrobiłam ostatnie spożywcze zakupy i o godz. 19 zawieziono nas na lotnisko. Żeby bilans zadowolenia wyszedł na zero, aż do 1 w nocy czekaliśmy na odlot naszego samolotu. Na szczęście odleciał. Nie musieliśmy koczować na pustym lotnisku aż do rana. Do Krakowa z Pyrzowic dotarłam na godz. 9, czyli po 14 godz. podróży (prawie jak z Ameryki). Byłam potwornie zmęczona, ale to piękno Maroka cały czas we mnie jeszcze było. I jest do dzisiaj.