Maroko - 01.2015

Tym razem wybraliśmy się wspólnie z mężem na wycieczkę objazdową po tzw. cesarskich miastach Maroka. Odkryłam zupełnie inne oblicze tego kraju, jednak nie mniej piękne, niż to które, poznałam rok wcześniej. 

Czerwony Marrakesz

Tegoroczny objazd po Maroku nie zaczął się najlepiej, bo w Agadirze zakwaterowano nas w hotelu „Omega” na skraju miasta, z widokiem na śmieci i sąsiednie place budowy. Żeby dojść nad morze, na ogólnie dostępną plażę, trzeba było iść ok. 20 minut, przez mało przyjazną okolicę. Po zapadnięciu zmroku woleliśmy już wrócić do hotelu taksówką, bo spacer po tej części miasta chyba nie byłby zbyt bezpieczny. Po kolacji, w ponurej, słabo oświetlonej hotelowej restauracji, z sufitem wiszącym tuż nad głową, wróciliśmy do pokoju, by wziąć prysznic i położyć się spać po wyczerpującym dniu. Okazało się, że woda jest chłodna, a pod nami w najlepsze ryczy dyskoteka. Ryczała tak do drugiej nad ranem i dopiero wtedy udało nam się zasnąć na zaledwie 3,5 godz., bo wyjazd do Marrakeszu był dość wcześnie.

Tak więc pobyt w Maroku zaczął się od niewyspania, irytacji i bolącej głowy. Oczywiście najpierw zawieziono nas na ruiny twierdzy nad Agadirem, ale pamiętając niemiłą przygodę z ubiegłego roku, gdy autokar odjechał stamtąd beze mnie, tym razem nie odchodziłam od niego dalej niż 5 metrów.

Zaraz za Agadirem zaczęły się plantacje arganowców, a na niektórych z nich spokojnie pasły się kozy. Ostatni taki widok pamiętam z Krety, gdzie kozy Kri-kri namiętnie wchodziły na niewysokie drzewa. Po pewnym czasie krajobraz zrobił się bardziej suchy, bardziej górzysty i dziki. Zaczął dominować czerwony kolor skał i ziemi, tak charakterystyczny dla południowego Maroka.

Koło południa dotarliśmy do Marrakeszu i tym razem zupełnie inaczej odebrałam to miasto. W ubiegłym roku wydał mi się ogromnym dysonansem po ciszy i mistyce gór i pustyni, a teraz, po ryczącej nocnej dyskotece w agadirskim hotelu, okazał się pięknym, malowniczym miastem, żyjącym intensywnym życiem, pełnym egzotycznych zapachów, barw, kształtów i odgłosów.

W dodatku okazało się, że tym razem dotarliśmy do miejsc, których nie było w programie ubiegłorocznej wycieczki: do grobowców Saadytów i pałacu Bahia. Grobowce (dwa mauzolea otoczone ogrodem) powstały w XVI wieku jako nekropolia dla książęcej rodziny z dynastii Saadytów, rządzącej wtedy Marrakeszem. Po jej upadku w XVII w. kolejny władca kazał je zamurować i zostały odkryte dopiero na początku XX wieku przez Francuzów, lecących samolotem nad miastem. A mauzolea są przepięknym przykładem arabskiej architektury, z płaskorzeźbami, mozaikami, arabeskami, stiukami, tak charakterystycznymi dla tej sztuki. Natomiast w ogrodzie, na nagrobkach pomniejszych członków Saadytów, wygrzewają się różnej maści koty.

Pałac Bahia

Po zwiedzeniu grobowców, przeszliśmy się malowniczą dawną dzielnicą żydowską Mellah, docierając do pałacu Bahia. Jest to kompleks budynków, wewnętrznych dziedzińców i ogrodów (riadów), które pod koniec XIX wieku zostały połączone w jeden pałac dla Wielkiego Wezyra Ahmeda Ben Moussy. Przez sześć lat bezustannie pracowali tam najlepsi artyści i rzemieślnicy z całego Maroka. Efekt jest po prostu olśniewający! Trudno to opisać – po prostu trzeba zobaczyć te ażurowe stiuki, delikatne jak koronka, różnobarwne płytki zelidż, ułożone w przeróżne wzory, wewnętrzne ogrody z bujną roślinnością i szemrzącą fontanną pośrodku, piękne wewnętrzne dziedzińce otoczone eleganckimi arkadami, cedrowe sufity komnat, przypominające barwne dywany, zdobne w tysiące ornamentów… To wszystko wygląda jak z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Po wizycie w Pałacu Bahia trudno otrząsnąć się z zachwytu i powrót do mediny wydaje się zesłaniem do innego, gorszego świata. Ale tylko na chwilę… Bo już za moment w ciasnej uliczce trafia się na objuczonego osiołka, wokół zaczynają się piętrzyć aromatyczne przyprawy i stosy różnobarwnych oliwek, na zewnątrz sklepów z butami kołyszą się babusze w kolorach tęczy, pod ścianami wysypiają się koty, uliczkami suku przeciskają się młodzieńcy na skuterach. Tak wygląda życie, a pałac Bahia to tylko piękna baśń. 

Plac Jemaa El Fna

O godz. 18 zapadł zmrok, więc rozeszliśmy się do godz. 20.00 i każdy mógł wykorzystać ten czas dla siebie. Ciekawi mocnych wrażeń mogli odszukać na placu Jemaa El Fna zaklinaczy wężów albo dentystów rwących zęby bez znieczulenia, wpaść w trans w rytm muzyki gnawa, kobiety mogły upiększyć sobie dłonie ornamentami z henny, a ciekawi nowych smaków - spróbować lokalnej kuchni pod gołym niebem. Co też zrobiliśmy, wchodząc coraz głębiej między porozstawiane stoły i dając się zaciągnąć do jednego z nich sympatycznym naganiaczom, za co spotkały nas gromkie brawa.

Zjedliśmy wspaniałe marokańskie przysmaki, zaczynając od zupy, a kończąc na zielonej herbacie, które wcinaliśmy z wielkim apetytem zupełnie bez obawy, że cokolwiek mogłoby nam zaszkodzić. Prawdę mówiąc, przed wyjazdem trochę się obawiałam, jak Andrzej zareaguje na takie spartańskie warunki w odwiedzanych przeze mnie lokalach gastronomicznych, bo przecież ma fobię na brud i zarazki i wszędzie towarzyszy mu szmatka do czyszczenia brudnych miejsc, ale szczęśliwie, w Maroku jakoś nie afiszował się tą swoją fobią. Szmatką posługiwał się tylko w hotelu, czyszcząc stolik koło łóżka, ale nie chodził z nią do restauracji. Może stwierdził, że skoro ja w tamtym roku nie złapałam ameby, jedząc w różnych podejrzanych miejscach, to i on przeżyje. A poza tym, kartki szarego papieru, służące w Maroku w takich miejscach za obrusy, zawsze były czyste i świeże. Nigdy nie nosiły śladów wcześniejszego użycia, z czym w Polsce różnie bywa, wpatrując się uważnie w restauracyjne obrusy.

Ale największe wrażenie, oprócz spontaniczności i radosnego zachowania pracowników tej jadłodajni zrobił na nas moment płacenia. Oczywiście kolacja kosztowała jakieś śmieszne pieniądze, ale ja pomyliłam się i jako końcówkę zamiast 20 dirhamów, dałam 200, zupełnie tego nieświadoma. Oba banknoty podobnie wyglądają i mają taki sam niebieski kolor. Chłopak przeliczył i zwrócił mi ten banknot mówiąc, że za dużo mu dałam. Ciekawa jestem, w ilu polskich punktach gastronomicznych ktoś podobnie by się zachował. To była równowartość 20 €, więc sporo dla chłopaka, a jednak wolał był uczciwy. Oczywiście dostał godziwy napiwek, a my poszliśmy jeszcze na zieloną herbatę z miętą na taras widokowy pobliskiej restauracji, by zrobić nocne zdjęcia Jemaa El Fna. Herbata jest tam najdroższa w całym Marrakeszu, ale to przecież nie za nią się płaci, lecz za piękny widok rozświetlonego placu z setkami jadłodajni pod gołym niebem, nad którymi unosi się błękitnawy, pachnący dym. Może też w powietrzu unoszą się dżiny, ale raczej te dobre, wywołujące w ludziach radość, a nie smutek.

 Przejazd do Fezu 

 Drugi dzień objazdu był najbardziej nużący, bo bez żadnego zwiedzania. Cóż, trasa z Marrakeszu do Fezu przez Atlas Średni wynosi przeszło 600 km, pięknymi, malowniczymi drogami, ale którymi jedzie się wolno, więc do hotelu dotarliśmy dopiero po 12 godzinach jazdy. Na szczęście mijane krajobrazy, u stóp Atlasu Średniego były piękne i różnorodne: od prawie płaskich, sawannowych do górzystych, lekko oprószonych śniegiem. Zdjęć jednak robiłam niewiele, bo okazało się, że kabelek, który wzięłam do ładowarki nie pasuje do odpowiedniego wejścia w aparacie. Miałam tylko dwie baterie, z czego jedną już prawie całkiem wyczerpaną, a przed nami było jeszcze tyle pięknych miast do zwiedzania! Nie wiedziałam, czy gdziekolwiek uda mi kupić odpowiedni kabelek lub nową ładowarkę – w programie nie było „zwiedzania” galerii handlowych ani sklepów ze sprzętem fotograficznym.

 Oczywiście po drodze zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, choćby na obiad czy wypicie soku lub kawy. Tak więc tego dnia zjedliśmy nasz pierwszy tajine z baraniną w malutkim miasteczku na trasie, w którym oczywiście górował minaret meczetu, a na nim dwa bocianie gniazda. Udało mi się na zdjęciu uwiecznić obie pary na gnieździe. W ogóle w Maroku jest masa bocianów – podobno niemieckich, francuskich i hiszpańskich, bo polskie lecą do Egiptu. Po drodze widzieliśmy pola całe białe od żerujących ptaków, a wszędzie minarety ozdobione są bocianimi gniazdami. Chyba podobnie jak w Polsce, również w Maroku te ptaki są lubiane i nikt nie niszczy ich gniazd.

 Pod wieczór trafiliśmy na ogromny korek na drodze w okolicach Ifrane, najdziwniejszego miasta w Maroku, jakie do tej pory widziałam. Ifrane leży w Atlasie Średnim, na wysokości 1700 m i jest otoczone cedrowymi lasami. Ale nie to jest najdziwniejsze – otóż zwane jest Małą Szwajcarią, bo przypomina żywcem alpejskie szwajcarskie kurorty, ze swymi eleganckimi hotelami, drewnianymi letnimi i zimowymi domkami, zwanymi w krajach francuskojęzycznych „chalet”. Oczywiście to nie Marokańczycy są twórcami tego dziwu architektury, lecz Francuzi, którzy w 1929 r., stęsknieni za europejskością, wybudowali tam sobie azyl, do którego uciekali latem i zimą przed marokańskim klimatem. Lata są tam łagodne, dość wilgotne, a zimy śnieżne, więc Mała Szwajcaria przypominała im ukochane Chamonix, do którego mieli tak daleko. Dzisiaj w tym mieście mieszkają bogate snoby z całego świata, również młodzi ludzie, gdyż wybudowano tam również wyższe uczelnie, na których można studiować, mając odpowiednio zasobny portfel. Ponieważ była to niedziela, więc bogaci mieszkańcy Fezu tłumnie wracali do siebie po weekendzie spędzonym w Petite Suisse. Tak więc ostatnie 200 km wlekliśmy się niemożebnie, zanim w końcu nie wjechaliśmy na autostradę.

Szczęśliwie, w hotelu w Fezie mieliśmy spędzić dwie noce, więc mimo późnego przyjazdu i bardzo spóźnionej kolacji przynajmniej następnego dnia nie musieliśmy zrywać się przed świtem, pakować się w pośpiechu, by ruszyć w dalszą drogę.

Fez w kolorze pustynnego piasku

Fez to jedno z dwóch najsławniejszych miast Maroka, dla mnie najpiękniejsze. Jest przepięknie położony w kotlinie między Atlasem Średnim a suchymi wyżynami południowej części gór Rif. Był pierwszą stolicą Maroka, założoną w 789 r. przez Idrisa I, który zapoczątkował dynastię Idrysydów. Jednak największe znaczenie uzyskał za panowania jego syna, Idrisa II, którego mauzoleum znajduje się teraz w samym sercu medyny, niestety, niedostępne dla niewiernych.

W IX w. Fez przyjął licznych emigrantów z dwóch najważniejszych centrów kultury muzułmańskiej: z Kordoby w Hiszpanii i z Kairouanu w dzisiejszej Tunezji. Kordobańczycy osiedlili się na prawym brzegu rzeki, a Kairouańczycy na lewym. To dzięki nim Fez stał się największym ośrodkiem różnych rzemiosł: wyrobów ze złota i srebra, sztukaterii, mozaiki, ceramiki i wyrobów skórzanych.

 W XII i XIII w. Fez liczył już kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców i był najludniejszym i najbogatszym miastem Maghrebu.  Działało w nim 300 młynów, 86 garbarni, 116 farbiarni, 136 pieców piekarniczych, 93 łaźnie i 42 szalety miejskie z bieżącą wodą! W Europie podobny poziom higieny osiągnięto dopiero w XX wieku. Nie wiem, dlaczego więc Polacy tak bardzo lubią nazywać Arabów brudasami. Może gdyby zechcieli więcej podróżować po świecie, to zmieniliby zdanie?

W czasach dynastii Merynidów (od XIII w.) Fez był stolicą imperium rozciągającego się od Andaluzji, przez dzisiejszą Algierię, Tunezję, Maroko, aż po część Libii. Mieszkało w nim wtenczas 200 tys. mieszkańców. Wtedy to stare miasto okazało się zbyt ciasne, więc obok założono Nowy Fez, czyli Fes El-Jdid. Pełnił on funkcje administracyjne, miał własne mury obronne, dzielnicę pałacową, targ i meczet. Właśnie w nim znaleźli schronienie muzułmanie i Żydzi wygnani z Hiszpanii po Rekonkwiście w XV, mieszkali też w nim chrześcijanie. Z czasem miasto stało się najważniejszym ośrodkiem naukowym w świecie zachodniego islamu.

Niestety, gdy w połowie XVI w. Fez zdobyły wojska dynastii Saadytów, miasto straciło znaczenie, a stolica została przeniesiona do Marrakeszu. Jednak nadal rozwijał się gospodarczo, a różnorodne rzemiosła przeżywały rozkwit. Podupadł dopiero na przełomie XVI i XVII wieku, gdy mieszkańców zdziesiątkowała epidemia dżumy.

Przez kolejne wieki Fez rozwijał się jako niezależne miasto i mimo, że już nigdy więcej nie był stolicą kraju, jednak pozostał największym ośrodkiem naukowym, turystycznym, religijnym i gospodarczym Maroka.

Najpiękniejszy widok na Fez jest z tarasów Muzeum Wojskowości, znajdujące się w dawnym bastionie z połowy XVI wieku, zbudowanym przez Saadytów z obawy przed najazdem Turków Osmańskich. Widać stamtąd jak na dłoni Stary i Nowy Fez, a w zasadzie gęstwę zabudowy w kolorze jasnego piaskowca, tak różną od czerwonego Marrakeszu, z której tu i ówdzie przebija się ciemna zieleń wież minaretów. Ten widok jest niezwykły, oszałamiający, z każdej strony nieco inny i już się wie, że wkraczając do tego miasta będzie się jedynie maleńką mrówką zagubioną w gęstwinie wąskich uliczek.

Medyna w Fezie

Medyna w Fezie, rozbudowana na 350 hektarach i zamieszkała przez ćwierć miliona ludzi jest największą medyną świata, a do tego prawie niezmienioną od średniowiecznych czasów. Nadal obsługuje ją wielowiekowy system kanalizacyjny i wodny, nadal podstawowym środkiem transportu są tam osły, muły i taczki, bo nic innego nie wciśnie się w wąziutkie uliczki, przez które z trudnością przeciska się wyładowany osiołek. Nie mówiąc już o tym, że spaliny wydobywające się z rur wydechowych motorynek czy małych samochodzików dostawczych, zadusiłyby mieszkańców medyny. Już w Marrakeszu nie ma czym oddychać po przejeździe motorynki przez medynę, a w Fezie spaliny po prostu nie miałyby się jak wydostać z głębokich kanionów wąziutkich uliczek. Tak więc królują tam naturalne zapachy pieczonego chleba, przypraw, świeżo uduszonej tagine, oślich odchodów, a w pobliżu słynnych garbarni – ostrego smrodu zwierzęcego moczu, zmieszanego z ptasimi odchodami, w którym moczą się skóry.

Zwiedziliśmy jedną z garbarni, słynną Chouvara, w której na wejściu stoi sprzedawca mięty, żeby turystom łatwiej było znieść odór unoszący się nad różnokolorowymi kadziami ze skórami. Okazało się jednak, że dla mnie ten smród nie był jakoś szczególnie nieprzyjemny, szczególnie gdy sobie przypomniałam smród plastykowych chińskich wyrobów u wejścia do Carrefoura w krakowskim Centrum Zakopianka. Tamten smród syntetyków natychmiast zatyka mi gardło, wyciska łzy z oczu, powoduje kaszel i ból głowy, natomiast smród amoniaku okazał się zupełnie neutralny. Nawet mięty nie musiałam wąchać.

Fezka medyna, składająca się z dziewięciu tysięcy ulic, uliczek, zaułków i pasaży jest jak jeden ogromny labirynt, jak monstrualne mrowisko, tętniące życiem w dzień i w nocy. Gdzie nie spojrzeć, wszędzie pod nogami siedzą lub przemykają się koty, które jakimś dziwnym trafem nigdy się są kopane przed przechodniów. Czasem widywałam je w takich miejscach, w których byłam przekonana, że na pewno nie unikną przypadkowego kopniaka. A jednak potrafią tak przycupnąć, na przykład na stopniu schodów na placyku, że tuż obok albo nad nimi przepływa tłum ludzi, a one siedzą nietknięte albo załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne, wykopując dołeczek w pyle uliczki.

Oczywiście nie sposób samemu zwiedzić całej medyny – obcokrajowiec już po przejściu kilku uliczek natychmiast gubi się w ich zaułkach, kompletnie traci orientację, nie wiedząc skąd przyszedł, ani dokąd zmierza. Błogosławiłam naszego przewodnika, który bez wahania prowadził nas najciekawszymi fragmentami medyny, a ja usiłowałam za nim nadążyć, by nie zawieruszyć się gdzieś w tej gęstwie ludzi, domów i ulic, z której nie umiałabym sam wyjść.

Wokół Meczetu Al-Karawijn w Fezie

Medyna w Fezie składa się z dwóch historycznych części, powstałych w IX wieku, kiedy to miały miejsce dwie wielkie fale migracji z andaluzyjskiej Kordoby na półwyspie iberyjskim i z Kairouan w dzisiejszej Tunezji. Andaluzyjczycy osiedlili się na prawym brzegu rzeki, który od nazwy ich ojczyzny został nazwany Adwat al Andalusijjin (brzeg Andaluzyjczyków), a Kairuańczycy - na brzegu lewym Adwat al Karawijjin (brzeg Kairuańczyków). To właśnie z tych dwóch dzielnic powstała wkrótce największa medyna na świecie. W samym sercu lewobrzeżnego miasta wybudowano ogromny meczet, dla 20 tysięcy wiernych, zwany Al- Karawijn, ufundowany podobno przez Fatimę El Fihrę, natomiast jej siostra Meriem – dla równowagi -  ufundowała z kolei meczet w dzielnicy andaluzyjskiej. Dla mnie była to bardzo interesująca wiadomość, że to właśnie kobiety ufundowały dwa wielkie meczety, po czym… nie miały prawa do nich wejść. Chociaż, może w IX wieku były jeszcze inne obyczaje wśród muzułmanów. Teraz nie wpuszczają tak ani kobiet, ani niewiernych. Można tylko zerknąć sobie przez liczne wejścia, na które co rusz napotyka się, krążąc wokół meczetu labiryntem ulic. Przy meczecie powstał pierwszy na świecie uniwersytet, już w IX wieku oraz wspaniała biblioteka.

Krążąc po medynie, trafia się również na Mauzoleum Idrysa II, twórcy potęgi Idrysydów i tam niewierni wpuszczani są do przedsionka, więc można zrobić kilka zdjęć, bez korzystania z pomocy strażników, którzy czasem litują się, widząc rozczarowane miny turystów i sami proponują zrobienie zdjęcia np. holu modlitewnego. Z drugiej strony, doskonale ich rozumiem, bo sama wiem, jak potwornie rozpraszający podczas mszy potrafi być tłum turystów, krążących po bocznych nawach katedr.

Są też w medynie piękne medresy (szkoły koraniczne), np. Bou Inania – dostępna dla zwiedzających, ale najwidoczniej nie było ich w naszym programie zwiedzania. Cóż, do Fezu należy przyjechać co najmniej na tydzień i samemu niespiesznie odkrywać różne części miasta, krążąc po labiryncie uliczek.

Rzemiosło w Fezie

Fez jest jednym z największych ośrodków marokańskiego rzemiosła. Słynie przede wszystkim z bardzo wysokiej jakości przepięknej szafirowej ceramiki, wyrobów skórzanych (torby, babusze, portfele), zelidżu, czyli ceramicznej mozaiki, wyrobów włókienniczych, głównie z włókien agawy, przypominających jedwab oraz dywanów. Wszystko to jest piękne, barwne, egzotyczne, świetnej jakości, tak różne od chińskiego badziewia zalewającego Europę.

Oprócz słynnej garbarni zwiedziliśmy też warsztat, w którym można zobaczyć, jak wykonywane są zelidże - przepiękne, barwne mozaiki, układane z maleńkich kawałeczków ceramiki, które wcześniej są wykuwane z większych płytek. Co ciekawe, montaż takiej mozaiki wykonuje się od spodu, tak że artysta nie ma przed oczami efektu swojej pracy, jedynie jej rewers. A jednak, posługując się szablonami i przyciętymi precyzyjnie różnobarwnymi elementami, potrafią zrobić oszałamiające mozaiki, które zdobią później ściany meczetów, medres, hammanów czy wewnętrznych dziedzińców domów.

Mogliśmy też zobaczyć, jak wytwarza się ręcznie słynną fezką ceramikę w szafirowym kolorze. Wymaga ogromnego skupienia, precyzyjnej ręki, ale efekt jest niesamowity. Powstają przepiękne, w dodatku bardzo trwałe naczynia, które trudno wyszczerbić czy stłuc. Oczywiście te cudeńka są bardzo drogie, szczególnie w porównaniu z kolorową ceramiką z Safi, ale gdy porównać jedne i drugie wyroby, to od razu wiadomo, dlaczego te z Fezu nie mogą być tanie.

Również wielobarwne, lśniące tkaniny zachwycają swym pięknem; chciałoby się je wszystkie kupić, bo trudno zdecydować się na jeden wzór czy kolor. I - podobnie, jak ceramika czy mozaiki - są wytwarzane w niewielkich warsztatach rzemieślniczych, a potem sprzedawane w licznych sklepikach na suku.

Mam nadzieję, że Maroko obroni się przed zalewem brzydkich, byle jakich i tanich chińskich wyrobów, które już królują w Tunezji czy w Egipcie. Mają tam wspaniałe rzemiosło, o jakim w Polsce można tylko pomarzyć i szkoda byłoby, gdy upadło przez źle rozumianą globalizację.

Suk

Nieodłączną częścią medyny jest oczywiście suk. W zasadzie nie ma on jakiś ścisłych granic. W pewnym momencie na uliczce pojawiają się dwa lub trzy kawiarniane stoliki, przy których panowie sączą herbatę, zawzięcie dyskutując, obok jakaś przedsiębiorcza kobieta rozłożyła maleńkie stoisko ze słodyczami i tak niepostrzeżenie zaczyna się mijać kolejne sklepiki, zrazu małe i skromne, by wreszcie dotrzeć do straganów z bogatym zapleczem, na których piętrzą się różnokolorowe owoce i warzywa, przykuwają wzrok kopce różnokolorowych oliwek, kuszą mozaiki przeróżnych odmian daktyli, w następnych wiszą półtusze owiec i kóz, a na zakrwawionym półmisku leżą ich głowy, powodując wzdrygnięcie się przechodzących turystów.

Nim przechodzień zdąży ochłonąć, już wkracza do kolejnej części suku, tym razem kuszącej całą feerią barw przepięknych tkanin, toreb i torebek, babuszy o różnych kształtach i kolorach. Wszystko kusi, wszytko jest piękne i egzotyczne, a tu znowu pojawiają się nowe sklepy, tym razem z przepiękną fezką ceramiką, zdobioną kobaltowym błękitem, w przejściach wiszą dywany w berberyjskie wzory, nad głowami kołyszą się ażurowe lampiony, robione ręcznie przez marokańskich kowali.

Wreszcie docieramy do najbardziej luksusowej części suku, o najbardziej baśniowej atmosferze. W niewielkich sklepikach przyciągają kobiece oko przepiękne kaftany (długie, rozpinane z przodu suknie), bogato zdobione haftami, i pasmanterią, w którym nawet szara biurowa myszka przekształciłaby się w księżniczkę z baśni tysiąca i jednej nocy, obok lśni finezyjna, złota biżuteria, jakże różna od surowych srebrnych berberyjskich ozdób z południa Maroka. I wreszcie marzenie każdej młodej arabskiej dziewczyny: lśniące srebrzyste lektyki, w których noszona jest panna młoda. Potwornie kiczowate, ale doskonale wpisujące się w atmosferę orientalnej baśni.

I wszędzie oczywiście przelewają się niespieszne strumienie ludzi; niektórzy kupują, inni tylko przechadzają się, zatrzymując się na pogaduszki, jedynie pędzący ślepo turyści usiłują opędzić się w biegu od nagabujących ich sklepikarzy. Tylko oni mają w oczach panikę, że nie zdążą gdzieś dotrzeć, że mają mało czasu, że gdzieś tam została praca i wymagający szef. Miejscowi są spokojni, zadowoleni, uśmiechnięci, podobnie jak wylegujące się wszędzie koty, pewne, że w swoim czasie jakaś litościwa dłoń rzuci im jakiś kęsek. Od czasu do czasu rozlega się głos muezina i wtenczas sklepikarze przenoszą się w inny wymiar i zwróceni w stronę Mekki, biją pokłony na niewielkich dywanikach, dziękując Allahowi za udany dzień.

Fes El-Jdid czyli Nowy Fez

Gdy w XIII wieku stary Fez okazał się zbyt ciasny dla 200 tys. mieszkańców, obok założono Nowe Miasto, w którego centrum stanął królewski pałac z imponującą złoconą bramą, oczywiście niedostępny dla turystów.

Tuż obok powstała żydowska dzielnica, mellah, z domami, których balkony wychodzą na ulicę, tak bardzo różniącymi się od domów arabskich. Arabski dom od ulicy wygląda nieciekawie, jest pozbawiony zupełnie okien i prowadzi do niego mniej lub bardziej ozdobna brama. Gdy jednak się ją przekroczy, wkracza się do zupełnie innego świata wewnętrznych dziedzińców z szemrzącymi fontannami, otoczonymi bujną zielenią, gdzie toczy się życie jego mieszkańców. Dom żydowski jest zupełnie inny: ma ozdobną fasadę, a przede wszystkim piękne balkony, na których przesiadywały żydowskie kobiety, prowadząc bogate życie towarzyskie z sąsiadkami z przeciwległych lub najbliższych balkonów. One nie musiały ukrywać się przed okiem przechodniów za grubymi bramami, strzegącymi rodzinnej intymności. Świat żydowski był otwarty na innych, radosny, hałaśliwy. Dzisiaj już nie istnieje w marokańskich miastach, bo po wojnie Żydzi emigrowali do Izraela. Do ich domów wprowadzili się Arabowie i balkony nie tętnią już życiem, a synagoga jest jednym z obiektów turystycznych, które można zwiedzać, bo nie gromadzą się już w niej wierni.

 Meknes

Do Meknes wpadliśmy między wizytą w Volubilis, a zwiedzaniem Rabatu. Mimo, że ma różne turystyczne atrakcje i bogatą historię, to miejsce będzie mi się kojarzyć z dziesiątkami bocianów siedzących na ruinach starego pałacu, jednej z licznych monumentalnych budowli megalomańskiego sułtana Mulaja Ismaila. Potem te bociany latały nad głównym placem miasta, gdy czekaliśmy na obiad w otoczeniu licznych, różnej maści kotów.

Dzisiaj Meknes wydaje się być cichym prowincjonalnym miastem, a niegdyś było stolicą imperium. Powstało już w VIII w., lecz największe znaczenie uzyskało za panowania Mulaja Ismaila, w drugiej połowie XVII w. i na początku XVIII. Sułtan, zasłuchany w opowieści białych niewolników o potędze francuskiego Króla Słońce, zapragnął zbudować podobne imperium, a przede wszystkim wznieść godną siebie stolicę. Przeniósł więc ją z Fezu do Meknes, które otoczył murami o długości 40 km, z przepięknymi bramami (np. słynna, największa w Maroku brama – Bab El Mansur), wzniósł wiele monumentalnych pałaców i rezydencji, ogromne spichlerze i stajnie na 25 tys. koni,  liczne meczety, medresy, ogromny basen, nawadniający pałacowe ogrody oraz dostarczający wodę do medyny.

Megalomania sułtana sięgnęła zenitu, gdy poprosił o rękę księżniczki Conti, córki Ludwika XIV. Francuski władca jednak dyplomatycznie wybrnął z kłopotliwej sytuacji, posyłając mu zamiast córki dwa piękne zegary, które dzisiaj zdobią mauzoleum Mulaja Ismaila. Sułtan podbijał nowe terytoria, powiększał obszar Maroka, m.in. dzięki niesłychanie walecznej armii, składającej się z oddanych mu czarnoskórych janczarów, powstałych z krzyżówek białych i czarnych niewolników. Trzymał w ryzach Berberów, odebrał nadmorskie miasta Europejczykom, biorąc przy tym w jasyr tysiące Francuzów, Hiszpanów, Portugalczyków i Brytyjczyków. Krzyżował ich później z czarnoskórymi niewolnicami z Sudanu, uzyskując silnych, zdrowych i wiernych Mulatów, wychowywanych od dziecka na ślepo posłusznych żołnierzy. Był niezwykle krwawym władcą, okrutnym i sadystycznym, wykonującym niejednokrotnie osobiście egzekucje na swych wrogach, co nie przeszkadzało mu utrzymywać stosunki dyplomatyczne z europejskimi mocarstwami. Chyba nietrudno wyobrazić sobie, że europejscy dyplomaci niezbyt chętnie obejmowali stanowisko ambasadora w Meknes, bo nigdy nie było wiadomo, czy wrócą żywi do swego kraju albo czy sułtan nie zażyczy sobie, by poślubili czarnoskórą brankę.

Monumentalne spichlerze i stajnie do dzisiaj robią wrażenie, mimo, że pozostały z nich tylko ruiny. Jednak źle się tam czułam, bo zła energia Mulaja Ismaila nadal tam pozostaje. To jedyne miasto w Maroku, do którego nie chciałabym już wrócić, choć mauzoleum sułtana jest naprawdę zachwycające, pełne wycyzelowanych stiuków, arabesek, ceramicznych mozaik.

Tylko w Meknes potwornie zdarli na nas za obiad, doliczając sobie napiwek w wysokości 1/3 ceny obiadu. W dodatku chyba pół godziny musieliśmy czekać na nasz kus-kus, jedząc później w pośpiechu, by nie spóźnić się na zbiórkę. Z ulgą więc wsiedliśmy do autokaru, by udać się do kolejnego punktu tego dnia – Rabatu, obecnej stolicy Maroka.

Rabat – pałac królewski i twierdza Szella

Ostatnim punktem programu w czwartym dniu podróży był Rabat – niestety, zwiedzany bardzo pospiesznie i wybiórczo. Prawdę mówiąc, nie wiem, w jakim celu zawieziono nas przed pałac królewski, do którego nie można wejść i można tylko zrobić zdjęcie bramy wejściowej, strzeżonej przez różnego rodzaju gwardzistów. W Maroku obowiązuje surowy zakaz fotografowania wszelkich służb mundurowych, a szczególnie policjantów i królewskich gwardzistów. Wyjątkiem jest Rabat, gdzie jest to dopuszczalne w dwóch miejscach: przy pałacu królewskim oraz przy mauzoleum Muhammada V. Oczywiście zdjęć nie można robić w dowolny sposób – przy pałacu królewskim wymalowana jest linia, której nie wolno przekraczać turystom, a gwardzistów przy mauzoleum nie można fotografować od tyłu, czego jednak udało mi dokonać, bo nie wiedziałam, że jest to zabronione. Oczywiście zostałam o tym pouczona, ale zdjęcia nie kazali mi wykasować.

Okolice pałacu królewskiego sprawiają dość surrealistyczne wrażenie, bo jest tam bardzo pusto: jedynie jest tam ogromny plac z nieczynną fontanną i meczetem, do którego niewierny nie ma prawa wstępu, a do pałacu prowadzi szeroka arteria, na której z rzadka pojawia się jakiś samochód. Natychmiast przypomniała mi się Moskwa lat 70. i wyludniony Plac Czerwony. Taka pusta przestrzeń w kraju ciasno stłoczonych medyn, wąziutkich uliczek, gwarnego tłumu na sukach robi naprawdę dziwne wrażenie, jakiejś zupełnej nieadekwatności.

Czymś zupełnie innym okazała się twierdza Chellah, dawna rzymska Salla Colonia, będąca niegdyś miastem-państwem, a po opuszczeniu jej w III w przez Rzymian – stała się dziesięć wieków później nekropolią Merynidów. Prowadzi do niej potężna brama, przed którą często grają muzycy gnawa, a tuż za nią otwierają się przepiękne ogrody, schodzące tarasami do ruin rzymskiego miasta. Ruiny te upodobały sobie bociany i czaple, które tu masowo gniazdują, zresztą nie tylko w rzymskich ruinach, ale też na szczycie urokliwego minaretu. Przy pałacu jest sadzawka z węgorzami, której strzeże stary strażnik, u którego można kupić gotowane na twardo jajka. Żółtko jajek zostawia się licznym kotom, które strażnik również ma pod swoją opieką, natomiast białko wrzuca się do wody, by zaskarbić sobie barakę (błogosławieństwo) świętych węgorzy. Węgorze te mają podobno cudowną moc, która sprawia, ze bezpłodne kobiety zachodzą szybko w ciążę. Nie spróbowałam rzucić białka węgorzom, bo jakoś w moim wieku nie marzę już o potomstwie, ale tak czy owak to miejsce obdarzyło mnie baraką. Od kilku dni bardzo martwiłam się, że nie mogę doładować baterii aparatu fotograficznego, bo wzięłam nieodpowiedni kabelek. Moja ostatnia, trzecia bateria (ta kupiona w Fezie) była już na wyczerpaniu. Jednak tam, w tych ogrodach i nad sadzawką z węgorzami wyraźnie poczułam, że nie mam czym się martwić, bo znajdzie się rozwiązanie. Pomyślałam, że pewnie uda mi się kupić odpowiedni kabelek w Casablance, gdzie mieliśmy kolejny nocleg. Kabelka ani ładowarki nie kupiłam, mimo długich poszukiwań w niebezpiecznej dzielnicy Casablanki, ale… po powrocie do hotelu przypomniałam sobie, że w aparacie jest jeszcze jedno wejście, sprytnie ukryte, do którego mój kabelek idealnie pasował. W taki to sposób to urokliwe, pełne dobrej energii miejsce, obdarzyło mnie baraką. Od tej pory mogłam już robić tyle zdjęć, na ile miałam ochotę.

Volubilis

30 km od Meknes, dawnej stolicy Maroka i 3 km od Moulay Idriss Zerhoun, jednego ze świętych miast islamu, znajdują się ruiny pochodzące z zupełnie innej kultury – rzymskiego miasta Volublis. Nawet krajobraz przypomina bardziej Toskanię, niż Maroko – zielone wzgórza, cyprysy… Miasto rozciąga się na powierzchni 40 ha, lecz do czasów obecnych przeprowadzono prace wykopaliskowe tylko na połowie tej powierzchni.

Zostało ono założone już w III w p.n.e. jako punicko-mauretańska osada obronna, która wiek później przekształca się w miasteczko handlowe, by doznać pełnego rozkwitu między I a III w. n.e. jako siedziba rzymskiego namiestnika. Miasto było otoczone wtenczas murami o długości 2,5 km i strzegło go 40 wież. Było to miasto, które swe bogactwo czerpało z handlu oliwą, wytwarzaną na miejscu. Zbudowano wtenczas forum, bazylikę, Kapitol oraz łuk triumfalny Karakali, domy patrycjuszy z prywatnymi łaźniami, zdobionymi mozaikami. Przez miasto prowadziła czterystumetrowa arteria (decumanus maximus) o szerokości 12 metrów, od bramy Tingis, do łuku triumfalnego. Do dzisiaj można podziwiać piękne mozaiki w domach patrycjuszy, np. w domu Orfeusza, Efeba, Wenus, Dionizosa, 12 prac Herkulesa (nazwane od głównej tematyki mozaiki).

Gdy Rzymianie opuścili Afrykę, miasto nadal było zamieszkiwane przez zromanizowanych Berberów, jednak powoli zmieniało swój wygląd i charakter. W XI wieku zostało opuszczone i jego ludność przeniosła się do pobliskiego Moulay Idriss Zerhoun, słynącego z grobu założyciela dynastii Idrysydów, Idrysa I, prawnuka Mahometa, który został tam pochowany pod koniec VIII w., kiedy to został otruty przez konkurencyjna dynastię Abbasydów. Miasteczko Moulay Idriss jest przepięknie położone na dwóch wzgórzach masywu Rif, ale niewierni są w nim niemile widziani, a jeśli już zdarzy im się tam zabłądzić, to nie są wpuszczani do mauzoleum Idrysa I.

Aż do XVIII w., kiedy region został dotknięty trzęsieniem ziemi, opuszczone Volubilis  pozostawało prawie nietknięte. Dopiero po tym kataklizmie zaczęto wykorzystywać marmury z ruin do budowy domów w Meknes. W XIX w. zostało ponownie odkryte i odkopane przez Francuzów, a w 1921 r. trafiło na listę chronionego dziedzictwa Maroka.

Kwiaty i ptaki

Do Maroka pojechaliśmy w pierwszym tygodniu stycznia, a tam, na północy i zachodzie kraju była już wiosna. Wszędzie przy drogach kwitły maleńkie pomarańczowe kwiatuszki, podobne do nagietków, tworząc całe dywany w kolorze ognia. Gdy zbliżaliśmy się w okolice Volublis, na zielonych łąkach pojawiły się kępy dużych, białych kwiatów. Podejrzewałam, że to narcyzy, ale nie miałam pewności. W ruinach Volubilis moje podejrzenia potwierdziły się: tam też kwitły całe kępy narcyzów i jeszcze dodatkowo upojnie pachniały. Kwitły też drobne białe śniedki oraz oczywiście nagietki, jednak stulone tego dnia, bo do południa było pochmurno.

W krzewach oliwnych, rosnących pomiędzy ruinami uwijały się całe stadka brunatnych ptaszków z czekoladowym łebkiem, pięknie podśpiewując. Po powrocie do domu znaleźliśmy w atlasie ptaków, że były to bilbile ogrodowe, zamieszkujące północną część Maroka o klimacie śródziemnomorskim.

Gdzieś wśród tych ruin zgubiłam berberyjską bransoletkę, którą kupiłam w ubiegłym roku. Ktoś idący za mną zauważył, że ześliznęła mi się z ręki i ją podniósł. Za drugim razem już nie miałam takiego szczęścia. Znowu bezszelestnie ześliznęła się i została gdzieś wśród trawy. Widocznie miałam tam zostawić swój dar dla dżinów strzegących tego miejsca, bo w ubiegłym roku przez cały objazd nosiłam tę bransoletę i ani razu mi się nie zsunęła z dłoni.