Teneryfa - 11.2011
Teneryfa - listopad 2011 r. (zdjęcia pod tekstem)
Costa Adeje
Wreszcie mam czas, by napisać trochę o naszym pobycie na Teneryfie, z którego jestem ogromnie zadowolona. Zadowolona to za słabe słowo – byłam tam szczęśliwa, jak rzadko kiedy. Szczęśliwa, pełna euforii i dzikiej radości. Zauważyłam, że takie stany ducha zdarzają mi się wyłącznie w Afryce lub okolicach (podobnie czułam się w Egipcie i w Tunezji). Nie wiem, czy to tylko kwestia słońca, którego potrzebuję, by czuć skrzydła u ramion, czy też Afryka to mój prawdziwy dom.
Teneryfa jest cudowną wyspą – trzeba tylko wyjechać z turystycznych molochów, by odkryć jej dzikie piękno. Niestety, na południu, gdzie kiedyś były najdziksze, spalone słońcem miejsca, teraz kwitnie gigantyczny przemysł wakacyjny. Na szczęście udało mi się znaleźć w ofercie miły hotel, w postaci bungalowów otoczonych kwitnącymi krzewami i drzewami (Castalia Park), trochę oddalony od morza (jakieś 400 m), ale za to z przestronnymi i czystymi apartamentami (salon, sypialnia, aneks kuchenny, taras). Z tarasu był cudowny widok na tonący w zieleni kompleks z oceanem na horyzoncie. Ponieważ w hotelowej restauracji serwowali wyjątkowo obrzydliwą kawę (słodzoną lurę!), więc co rano, o świcie wychodziłam na taras z filiżanką świeżo zaparzonej przeze mnie kawy i patrzyłam jak wstaje świt. Teraz nawet nie muszę przymykać oczu, by mieć przed oczami ten widok. Wraz ze świtem odzywały się małe ptaszki na pobliskim drzewku, zastępując koncert cykady, która przez całą noc grała od strony sypialni.
Hotelowa kuchnia
Jak już wspomniałam, hotelowa stołówka pozostawiała wiele do życzenia, ale to z powodu klienteli, którą obsługiwała. W hotelu było ok. 60% starych Anglików, 30% starych Niemców i 10% innych narodowości (już nie tak wiekowych). Tak więc serwowana kuchnia była... angielska!!! Najgorsze były śniadania w postaci smażonych bekonów, kiełbas, kiszek, boczków, serów (również smażonych), sadzonych jajek, fasoli w jakimś burym sosie, kapusty. Po prostu horror! Pierwszego dnia myślałam, że po prostu puszczę pawia, gdy zobaczyłam to wszystko i poczułam te zapaszki. A wielkie i opasłe Angole i Niemcy pałaszowali monstrualne ilości tych specjałów i nie widać było, by cierpieli na marskość wątroby. Na szczęście gdzieś w kąciku udało mi się znaleźć musli, trochę owoców i jogurt naturalny, więc nie musiałam żywic się produktami kupionymi w supermarkecie, mimo wykupienia opcji All inclusiv (nie było innej możliwości). Kolacje były nieco lepsze, bo oprócz nieśmiertelnej wieprzowiny, kurczaków, kawałków pizzy, rozgotowanego spaghetti i jakiś angielskich specjałów, były też ryby i warzywa. No i gazpachio, oczywiście słabo doprawione, o mdłym smaku, jak wszystkie inne dania, by pasowały Anglikom. Nawet podawane sosy (w tym „mojo picante”!) były nijakie i mdłe. Tak więc jadałam gazpacho, rybki, warzywka i od czasu do czasu jakieś hiszpańskie danie, ale dostosowane do angielskich upodobań. Już wiem, że na przyszły raz wykupię jedynie przelot w biurze turystycznym i sama wynajmę pokój w jakimś miłym hoteliku z dala od turystycznego molocha, a żywić się będę w lokalnych knajpkach, gdzie za niewielkie pieniądze można zjeść wspaniałe potrawy miejscowej kuchni. Na szczęście dzięki temu, ze codziennie zwiedzaliśmy wyspę, nie byliśmy skazani na angielską garkuchnię od rana do wieczora.
Icod de los Vinos
Na drugi dzień pobytu na Teneryfie wybraliśmy się na północ wyspy – do Icod de los Vinos, gdzie rośnie ogromna smocza dracena, zwana Drago millenario. Pierwszego dnia mogliśmy zrobić tylko niewielką przejażdżkę, bo w południe musieliśmy się przeprowadzić z zastępczego apartamentu do tego właściwego, a nie chcieliśmy zostawiać bagaży w recepcji, po której bez przerwy przewijało się mnóstwo osób. Tak więc dotarliśmy tylko do Santiago del Teide z typowym kanaryjskim kościółkiem i pomnikiem Gaucza w ryneczku. Cóż, Hiszpanie najpierw wymordowali wszystkich Gauczów, rdzennych mieszkańców wyspy, a teraz stawiają im pomniki.
W kościółku, oprócz straszliwie kiczowatych ołtarzy, odkryłam też rzeźbę czarnej madonny, Oczywiście w kiczowatym barokowo-hiszpańskim stylu, ale wyraźnie ciemnoskórą (podobnie jak dzieciątko), tuż obok innych, białych jak śnieg. Czyli nie tylko południowa Francja obfituje w takie madonny.
Smocza dracena w Icod de los Vinos faktycznie jest imponująca. Specjalnie zrobiłam jej zdjęcie z młodszymi egzemplarzami na pierwszym planie, by uwidocznić różnice pomiędzy młodym a wiekowym drzewem. Te młode są wyraźnie kaktusowate, natomiast ta prawie tysiącletnia dracena raczej przypomina sosnę parasolowatą. Duże wrażenie zrobiły też na mnie krzewy poinsecji, które u nas sprzedaje się w doniczkach na Boże Narodzenie, a tam spełniają rolę... żywopłotów! No i olbrzymim wyzwaniem są też kanaryjskie kręte i wąskie drogi, prowadzące przez góry. Cale szczęście, że mąż ma już duże doświadczenie w prowadzeniu samochodu po takich drogach, bo nie odczuwałam żadnych sensacji ani na ostrych zakrętach ani nad przepaściami. Co ciekawe, na autostradzie umierałam ze strachu. W dodatku te górskie drogi prowadzą przez wyjątkowo piękne miejsca, natomiast autostrada biegnie głównie pustym i brzydkim południem wyspy, wśród zaniedbanych lub całkowicie zabudowanych terenów.
Góry El Teno i Masca
Na zachodzie Teneryfy rozciąga się masyw gór Teno, a na wschodzie gór Anaga. Ponieważ z Costa Adeje nie było daleko do Teno, więc najpierw właśnie tam się wybraliśmy. Do gór Anaga nie dotarliśmy, bo w listopadzie zazwyczaj toną w chmurach, mży tam deszcz i jest bardzo zimno. Może kiedyś uda nam się pochodzić również i po tym masywie.
Tak góry Teno, jak i góry Anaga są pochodzenia wulkanicznego, ale erozja już je spłaszczyła, wygładziła, a przyroda w dużej części pokryła je lasami sosnowymi. Jednak nadal wyglądają dziko i niedostępnie, chociaż prowadzi przez nie mnóstwo szlaków turystycznych. Ale największe wrażenie robią górskie osady wśród największej dziczy, szczególnie wioska Masca, pełna palm, kwitnącej bugenwilli, drzewek cytrusowych. Przypomina oazę zawieszoną wśród dzikich gór. Jeszcze do niedawna prowadziła tam tylko lokalna dróżka, a teraz jest już wygodna droga asfaltowa, choć niezbyt szeroka i oczywiście bardzo kręta. Widoki są jednak niesamowite: z jednej strony na El Teide, z drugiej na masyw gór Teno, z trzeciej na ocean, a na horyzoncie majaczy Gomera w kapeluszu chmur.
W centrum wioski Masca jest cudna restauracyjka Chez Arlette (ze Szwajcarii!!!), pełna zieleni, kwiatów, starych przedmiotów, no i ze znakomitą lokalną kuchnią. Wreszcie tam odetchnęliśmy od hotelowej angielskiej kuchni.
Los Gigantes
Wracając z północnego wybrzeża Teneryfy, obejrzeliśmy jeszcze dwa niezwykle piękne miejsca – miasteczko Garachico na północy i Wybrzeże Gigantów (Los Gigantes) – klifowe wybrzeże na zachodzie wyspy. Prawdę mówiąc, byliśmy tam dwa razy – raz o zachodzie słońca, tuż przed godz. 18, ale wtedy zdjęcia marnie wyszły, a drugi raz już dwie godziny wcześniej, gdy były jeszcze pięknie oświetlone. Na południu wyspy nie ma takich klifów – tam linia brzegowa jest bardzo łagodna, nadająca się do zabudowy lub do uprawy bananów.
Puerto de la Cruz - ogród botaniczny
Żeby z Costa Adeje na południu dojechać do Puerto de la Cruz na północy wyspy, trzeba przedrzeć się krętymi drogami przez górski masyw. Jest to trudna trasa, ale wyjątkowo piękna i pokazująca różnice klimatyczne i biologiczne pomiędzy północą a południem. Gdy już opuści się wysuszone słońcem, gorące południowe wybrzeże, przejeżdża się wśród wielkich pól lawy, gdzieniegdzie zupełnie odkrytych, gdzieniegdzie porośniętych już sukulentami i drzewkami figowymi. Potem dojeżdża się do żyznej doliny za Santiago del Teide, która w listopadzie złoci się winniczkami chronionymi kamiennymi murkami przed kanaryjskimi wiatrami. Następnie trzeba wspiąć się na przelecz, a za nią rozpościera się już zupełnie inny świat – bujny i zielony. Byłam ogromnie zdziwiona, gdy nagle, z wulkanicznych pustkowi wjechaliśmy w obszary pięknych zielonych lasów. Jednak o tej porze roku te lasy są wielką pułapką dla turysty, bo ściągają na siebie całą morską wilgoć i już od godziny 12 zaczynają tonąć w chmurach. Robi się ciemno, wilgotno, widoczność ogranicza się do kilku metrów (co jest niebezpieczne na tak krętych drogach) i często zaczyna padać nawet bardzo ulewny deszcz, choć zazwyczaj jest to tylko drobna mżawka. Nie wiem, jaka pogoda panuje tam latem, ale sądzę, że również wtedy jest tam wilgotno, skoro te lasy są aż tak zielone. Powoli chmury rozrzedzają się i przed oczami pojawia się północne wybrzeże wyspy, mocno zurbanizowane, ale zielone. Teraz trzeba tylko zjechać serpentynami z wysokości 1000 m na poziom morza.
W Puerto de la Cruz znajduje się najpiękniejszy ogród botaniczny, w jakim kiedykolwiek byłam. To dawny ogród aklimatyzacyjny, w którym sadzono rośliny przywożone głównie z Ameryki Południowej, żeby zaaklimatyzowały się w warunkach europejskich, przed przesadzeniem ich do królewskich ogrodów w Escurialu lub Aranjuez. Oczywiście w podzwrotnikowym klimacie wyspy rośliny te doskonale się przyjmowały, po czym masowo ginęły przesadzane do Hiszpanii. Ale dzięki temu w Puerto do tej pory w ogrodzie botanicznym rosną wspaniale rośliny, które w innych ogrodach można zobaczyć jedynie w przeszklonych szklarniach czy palmiarniach. Chodziliśmy oczarowani po tym ogromnym ogrodzie i nawet nie przeszkadzał nam padający od czasu do czasu drobny deszczyk. Zupełnie straciliśmy tam poczucie czasu i nawet nie poszliśmy na obiad, tylko zjedliśmy zabrane ze sobą owoce. W drodze powrotnej (tym razem autostradą prowadzącą do Santa Cruz de Tenerife na południu wyspy i dalej, do Costa Adeje) już nie zatrzymaliśmy się, jak planowałam, w Orotawie, bo gdy tylko opuściliśmy miasto, zaczęła się podzwrotnikowa ulewa, która skończyła się dopiero, gdy dojechaliśmy na południe wyspy, do Santa Cruz, a stamtąd do naszego turystycznego molocha.
El Teide
Wreszcie nadszedł najważniejszy dla mnie dzień na Teneryfie – wyprawa na El Teide. Czekałam aż do środy, by na pewno mieć piękną, słoneczną pogodę, chociaż z dnia na dzień wzmagał się wiatr, więc przy temperaturze –2 – 0 st. na szczycie mogło być trochę nieciekawie. Oczywiście na El Teide można wyjechać kolejką. Trwa to raptem osiem minut i kosztuje 12,5 € (tam i z powrotem 25 €), ale nie chciałam na mój pierwszy w życiu wulkan (nie licząc tych wygasłych w Owernii czy w Pieninach) wjechać po prostu kolejką. Przecież wybrałam pobyt na Teneryfie właśnie ze względu na wulkan i od początku wiedziałam, że po prostu muszę na niego wejść, choć nie będzie to łatwe. No i nie było.
Chociaż początek był bardzo przyjemny, szczególnie gdy jechaliśmy samochodem przez piękny sosnowy las, który wyrósł na dawnych polach lawy. Rano nie ma jeszcze tam chmur, więc można podziwiać piękne okazy ogromnych sosen, wspinających się po zakrzepłych bryłach lawy. W końcu wjechaliśmy do kaldery, od strony ostatniego wypływu lawy sprzed 100 lat, czarnego, ponurego jęzora, która wydobył się z Boca Nera (Czarnych Ust) na zachodnim zboczu wulkanu. Teraz przecina go asfaltowa turystyczna droga, ale przed stu laty to miejsce wyglądało, jakby właśnie nadszedł czas Apokalipsy. Potem jednak pojawiły się piękne ostańce w kolorze ochry, a chwilę dalej wypiętrzone skały w kolorze zielonego turkusa, zwane Azulejos. Są to miejsca tak piękne, że aż nie chce się wierzyć, że parę kilometrów wcześniej jest pole lawy Boca Nera. Kilka kilometrów dalej jest już dolna stacja kolejki, ale podjechaliśmy do miejsca, gdzie odchodzi turystyczny szlak na El Teide.
Wejście na stożek jest od wschodniej strony, więc trzeba obejść podnóże wulkanu pięknymi polami jasnego pumeksu, przez które prowadzi kilka terenowych dróg, dostępnych jednak tylko dla pieszych turystów albo dla wycieczek zorganizowanych, które przemieszczają się jeepem. Wędrówka przez pumeksowe pola jest dość długa (trwa ok. 2 godz., ale jest piękna i nie wymaga większego wysiłku). Zresztą krajobraz zmienia się po drodze, widać wschodnią cześć wyspy i ocean (o ile nie pojawiły się już chmury), a potem na białych polach pumeksu pojawiają się wielkie, czarne bazaltowe jaja wulkaniczne. Teraz wyglądają bardzo malowniczo, ale gdy rozżarzone do czerwoności toczyły się po zboczu wulkanu podczas erupcji, musiały tworzyć przerażający spektakl.
Po dwu godzinach marszu dociera się pod Białą Górę (Montaña Blanca), przypominającą kształtem kobiecą pierś. Droga terenowa biegnie na jej szczyt, natomiast wąska ścieżka prowadząca na wulkan początkowo jest zupełnie nieoznakowana. Trzeba przejść nią kilkadziesiąt metrów, by pojawiła się tablica informująca... że wejście na szczyt wulkanu (5.715 m) jest możliwe tylko za specjalnym zezwoleniem, uzyskiwanym w Santa Cruz de Tenerife na określony dzień i godzinę. Na szczęście zdążyłam już o tym przeczytać w przewodniku, więc ruszyłam ścieżką, by dotrzeć na wys. 5.550 m, do podnóża górnego stożka, pod którym jest górna stacja kolejki. Trochę musiałam włożyć wysiłku, by przekonać męża, ze jest to właściwa ścieżka, tym bardziej, ze nie mieliśmy żadnej dokładnej mapy Parku Narodowego, jedynie ogólną, choć szczegółową mapę Teneryfy. Okazało się, że mój nos czarownicy mnie nie mylił i był to faktycznie jeden ze szlaków prowadzących pod sam szczyt. Oczywiście był nader rzadko znakowany, lecz na szczęście ścieżka była bardzo wyraźna i przy ładnej pogodzie nie sposób było się zgubić.
O ile na drodze prowadzącej przez pumeksowe pola trochę wiało, więc założyłam kurtkę, to wschodnie zbocze okazało się zupełnie bezwietrzne i w dodatku bardzo ciepłe. Mimo, że temperatura na górze była w okolicach zera (w kalderze było 10 st.), to słońce tak prażyło do czarnej lawy, że myślałam, że roztopię się w moich ciemnych jeansach, które specjalnie założyłam na tę wspinaczkę. Miałam ze sobą w hotelu specjalne cienkie górskie spodnie, ale obawiałam się, ze w nich zmarznę. Tak więc dźwigałam w plecaku ciężki aparat fotograficzny, wodę, banany, ciepłą bluzę i zimową kurtkę, a szłam w podwiniętych spodniach i T-shircie, coraz mocniej dysząc i często zatrzymując się, bo ścieżka robiła się coraz bardziej stroma. W końcu dowlekłam się pod schronisko Altavista na wys. 3.260 m i stwierdziłam, że dalej już nie dam rady iść.
Zostało do pokonania raptem 300 m deniwelacji (ok. godziny wspinaczki), więc mąż zaproponował mi, ze weźmie ode mnie ciężkie rzeczy, bylebym tylko szła dalej. Cóż, schowałam dumę do kieszeni, dałam mu swój aparat, ważący 1,5 kg i już bez problemów weszłam na wys. 3550 m. Jaka tam byłam szczęśliwa! Zupełnie zapomniałam o zmęczeniu, wysiłku i pobiegłam do dymiącej fumaroli, z której wydobywał się gorący dym o zapachu zgniłych jajek, by okadzić nad nią swój naszyjnik z lawy i oliwinu, kupiony pod Los Gigantes.
Na wierzchołek wulkanu już nie wyszliśmy, bo nie mieliśmy na to zezwolenia, a zresztą było już zbyt późno (16.45). Do zachodu słońca zostało raptem 2 godz. 15 min., tak więc zdecydowaliśmy się na zjazd kolejką. Jeśli wejście na gorę zabrało nam 5,5 godz., to na zejście trzeba byłoby liczyć ok. 3,5 godz., czyli część trasy musielibyśmy zrobić po ciemku, co zupełnie się nam nie uśmiechało. Na szczęście były wolne miejsca, więc błyskawicznie zjechaliśmy na dół (8 min.) i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w powrotna drogę do Costa Adeje, podziwiając przy okazji niesamowite kolory El Teide w promieniach zachodzącego słońca. To był zdecydowanie jeden z najpiękniejszych dni na Teneryfie, chociaż bardzo wyczerpujący. Teraz już jestem pełnoprawną czarownicą ;-)
Puerto de la Cruz
O ile zachwyciła mnie przyroda Teneryfy, o tyle nie ciągnęło mnie do dwóch głównych miast – Santa Cruz de Tenerife i Puerto de la Cruz. Planowaliśmy wycieczkę w góry Anaga, lecz one ciągle tonęły w chmurach i opadach, więc w końcu zdecydowaliśmy się na zwiedzanie Puerto. Pogoda tego dnia była bardzo różnorodna – gdy przyjechaliśmy do Puerto, świeciło słońce, a po godzinie zachmurzyło się i zaczął padać niewielki deszcz. Potem wiatr rozwiał chmury i znowu wróciło słońce. Jeśli tam zazwyczaj jest taka pogoda (na co wskazuje wspaniała roślinność w ogrodzie botanicznym), to nie dziwię się, że główna oferta wypoczynkowa jest jednak na południu wyspy.
Puerto nie jest jednorodne – na wzgórzach tonących w zieleni rozsiadły się wspaniale rezydencje, lecz niżej powstały blokowiska oferujące apartamenty dla naiwnych średnio zamożnych Europejczyków (czyt. Niemców i Anglików), którzy mogą je sobie kupić za przystępną cenę, by spędzać w takich klatkach zimę, z dala od kontynentalnego chłodu. Te “apartamentowce” zazwyczaj są położone daleko od morza, są brzydkie i nierzadko zamiast widoku na ocean lub wyspę, mają widok na okna najbliższych sąsiadów. Samo stare miasto, położone nad morzem, jest dość sympatyczne, ale brakuje mu uroku starych francuskich czy włoskich miasteczek. Najbardziej drażni w nim to, że między stare, zabytkowe domy, wciskają się nijakie hotele, co zupełnie niszczy atmosferę. O ile byłam oczarowana ogrodem botanicznym w Puerto, o tyle samo miasto tylko “zaliczyłam”. I już wiedziałam, ze nie mamy po co wybierać się do Santa Cruz.
Kaldera El Teide
W ostatni dzień na wyspie pojechaliśmy jeszcze raz pod wulkan. Ponieważ poprzedniego dnia nie zachwyciła nas wycieczka do Puerto, więc chcieliśmy zakończyć pobyt na Teneryfie pięknym akcentem. Pojechaliśmy tam inną drogą niż poprzednio, obsadzaną eukaliptusami, a potem przez stary sosnowy las porastający pole lawy sprzed stuleci. Jak zwykle, w kalderze i nad wulkanem była przepiękna pogoda. Termometr w samochodzie pokazywał tylko 10 stopni, ale odczuwalna temperatura w słońcu była tak wysoka, że rozebraliśmy się do krótkich spodni i krótkich rękawów. Rzecz nie do pomyślenia w Krakowie!
Tym razem ruszyliśmy szlakiem wzdłuż południowo-zachodniego obrzeża kaldery, gdzie erozja przyczyniła się do powstania niezwykłych form skalnych. Szczególnie pięknie prezentowały się późnym popołudniem, gdy promienie słońca padały na nie prawie horyzontalnie. Miejscami trafialiśmy na ślady wyschniętych o tej porze roku... jeziorek, powstających chyba z zimowych opadów deszczu lub śniegu. No i wszędzie mijaliśmy suche już żmijowce – ogromne rośliny o kształcie pochodni, obsypane wiosną tysiącami drobnych czerwonych kwiatuszków. Jeszcze udało nam się zobaczyć kilka żmijowców, które zachowały pojedyncze kwiatki i trochę zielonych liści. A obok nich już kształtowały się kolejne okazy, na razie tylko w formie kęp pierzastych ciemno-zielonych liści, z których wiosną wystrzelą potężne kwiatowe pędy.
Niestety, ten piękny pobyt szybko się skończył i trzeba było wrócić do szarego, zimnego i duszącego się smogiem Krakowa. Ale teraz wystarczy mi tylko przymknąć powieki, by znowu zobaczyć kalderę, El Teide w promieniach zachodzącego słońca, zieleń ogrodu botanicznego w Puerto czy błękit oceanu na południowym wybrzeżu.
Costa Adeje
Costa Adeje
Costa Adeje
Wybrzeże Gigantów
Santiago del Teide
Santiago del Teide
Icod de Los Vinos
Icod de Los Vinos
Icod de Los Vinos
Icod de Los Vinos
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Góry Teno
Góry Teno
Góry Teno
Góry Teno
Góry Teno
Góry Teno
Góry Teno
Góry Teno
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Puerto de la Cruz
Garachico
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera
El Teide i jego kaldera